sobota, 23 lutego 2013

Be careful what you wish for... czyli moja wielka życiowa podróż. part. 1

Wróciłam wczoraj z pracy wypompowana niczym dziurawa opona. Nie wiem czy był to wynik tego jak bardzo zdenerwowała mnie Emilie jedna z dziewczynek, którymi się opiekuję, czy fakt, że spędziłam tam 10 godzin, czy po prostu po 12 dniach bez dnia wolnego miałam już dość. Nie wiem i nie jest to istotne. Istotne wczoraj było to, że praktycznie zasnęłam na odcinku "Friends". Nigdy mi się to nie zdarzyło, mimo, że oglądam ten serial chyba już trzeci albo czwarty raz. I fakt ocknęłam się po paru minutach zawieszenia, ale nie miałam pojęcia o czym jest odcinek. Więc wyłączyłam komputer i poszłam spać. I spałam 11 godzin. Co ciekawe nadal jestem niewyspana. Ale mniejsza o to. Zaraz pobudzę mój umysł wysiłkiem fizycznym.
Ale nie o tym dzisiaj chciałam. Ten temat zaprzątał mi głowę już dość długi czas i w końcu dam upust tym myślom nagromadzonym pod moim przemęczonym globusem. Zatem zapraszam na część pierwszą serii "Be careful what you wish for...czyli moja wielka życiowa podróż - od Bytomia do Kolonii". Chciałam napisać po prostupost "Be careful what you wish for" ale żeby wytłumaczyć o co tak naprawdę mi chodzi, potrzeba zdecydowanie więcej niż jednego postu, dlatego postaram się najpierw przybliżyć moją historię od Bytomia do Kolonii przez Kraków, a potem podsumuję wszystko i wytłumaczę dlaczego post nazywa się "uważaj czego sobie życzysz". Całość jest dość spontanicznym pomysłem, ale mam nadzieję, że uda mi się ukulać z tego spójną całość. I chciałabym też zaznaczyć, że pominę podczas tej opowieści dość istotne dla mojego życia wątki miłosne związane z Luke'm, tylko dlatego, że to zbyt skomplikowane, zbyt prywatne i generalnie zbyt pokręcone, żeby opisać i ogarnąć. Poza tym zrobiłby się z tego harlequin wielkości przynajmniej jednego tomu encyklopedii powszechnej, więc żałóżmy, że Luke po prostu pojawi się gdzieś i wstrzeli w historię bez zbędnych ceregieli i opisów :)


Part. 1 "Wszędzie byle nie tu."
Kiedy miałam 14-15 lat moim największym marzeniem było wyrwać się z dziury jaką było moje rodzinne miasto. Oglądałam seriale i filmy, w którym nastolatkowe przeprowadzali się wielokrotnie, wszędzie zaczynali od nowa i mimo, że na początku byli traktowani jak frajerzy ostatecznie wszyscy ich lubili i odnajdywali szczęście w nowym miejscu. Też tak chciałam. "15 lat życia w jednym mieszkaniu, w jednym mieście, te same twarze, te same miejsca... to nie życie" - myślałam. Miałam wrażenie, że duszę się w tym miejscu. 


Podchodziłam do okna, a tam bloki, które znałam na pamięć, twarze przeszłości i teraźniejszości, bez żadnych sygnałów przyszłości. Byłam niczym zawieszona w czasie. Moja choroba (o tym kiedy indziej) i fakt, że zostawałam w domu dużo częściej niż przeciętny uczeń potęgowały tylko poczucie wyobcowania i z czasem nie wiedziałam już nawet co jest prawdziwe, a co wymyśliłam sobie w głowie. Strasznie mi to doskwierało. Trochę jakbym tkwiła w jakiś ruchomych piaskach, które pochłaniały mnie z czasem. I w końcu razem z zakończeniem gimnazjum, niedługo po 16 urodzinach rodzice ulegli mi (biedna, chora Maja) i pozwolili mi wyjechać do Krakowa do liceum. Marzenie się spełniło. Byłam taka podekscytowana moją pierwszą w życiu przeprowadzką, że niemal tańczyłam w miejscu. Całe wakacje planowałam co będę robić, jakie miejsca odwiedzać, co zabiorę ze sobą, a co zostawię na miejscu w domu. Moje marzenie się ziściło. 

Miałam mieszkać w bursie (coś jak internat) na Ułanów. Co to były za emocje. Przeddzień wyjazdu, pakowanie, walizki, pościele, pluszaki bez których żadna przeprowadzka nie mogła się odbyć, nowy laptop i albumy ze zdjęciami na chwilę słabości. Impreza pożegnalna z moimi przyjaciółkami, które choć nie rozumiały mojej decyzji do ostatniej chwili wspierały mnie i kibicowały mojej wielkiej przygodzie. W przedostatni dzień wakacji pojechaliśmy do Krakowa. Już na starcie pojawiły się problemy. Ktoś zadzwonił w imieniu mojego taty i powiedział, że "mam zapewnione inne miejsce zameldowania" więc ktoś inny zajął moje miejsce w bursie (wbrew pozorom o miejsce w bursie,internacie czy akademiku dość trudno w takim zatłoczonym mieście jak Kraków). Całe szczęście sprawa dość szybko się wyjaśniła i ostatecznie dostałam moje miejsce z powrotem. Najwyraźniej ktoś chciał wyciąć mi mało zabawny żart.  

W końcu mamusia popłakała, tata posmutniał, mi się też łezka w oku zakręciła ale zostałam sama. Z dwoma nowymi koleżankami. Miałam nadzieję nawiązać nowe bursiane przyjaźnie, aczkolwiek obsada mojego pokoju trochę mnie przeraziła. Siedziałam na łóżku, gdy do pokoju weszła Sylwia ze swoją mamą. Sylwia niedosłyszała. I to jeszcze nie był problem, broń Boże. Mimo, że była troszkę dziwna stwierdziłam, że może się rozkręci, w końcu dla wszystkich to nowa sytuacja. Choć dla niej to już był drugi rok w tej bursie. Drugą współlokatorką bursianą była Kasia. Matematyczka, coś pomiędzy gotką a metalem, która do pokoju niczym nietoperz weszła zamiatając podłogę swoim skórzanym czarnym płaszczem do ziemi. I znów - absolutnie nie mam nic do do tych subkultur, ani do matematyki, ale dziewczyna była bardzo zamknięta, cicha więc też pomyślałam, że po prostu potrzebuje rozkręcenia. Pogadałyśmy wieczorem i nic nie wskazywało na to, żebyśmy zostały najlepszymi przyjaciółkami, ale też nie było tragedii. Przynajmniej do czasu. Ale o tym kiedy indziej. 
Z Kasią chodziłam do jednej szkoły i wiedziałam, że gdzieś w Bursie jest jeszcze ktoś z mojej klasy. Ale nie wiedziałam jak wygląda ani gdzie jej szukać, więc stwierdziłam, że rano w dzień rozpoczęcia sama będę musiała poradzić sobie ze znalezieniem szkoły. Mimo, że byłam tam tylko raz gdy składałam papiery, a Kraków znałam jedynie ze strony "Dworzec Główny PKP - Galeria Krakowska", wiedziałam też mniej więcej jak dostać się na Rynek Główny z Galerii. Ale nic poza tym. Nie wiedziałam jak działają automaty biletowe, nie miałam Karty Miejskiej, nie wiedziałam gdzie wysiąść z autobusu, ani nawet jak z przystanku dojść do szkoły.
Czy dałam radę? Co było dalej i do czego zmierzam? O tym napiszę już w następnej części.
Boże trochę jak w tandetnej operze mydlanej :) Ale to dopiero początek. Uwierzcie, gdy opiszę przynajmniej część moich przygód z współlokatorkami, częstą zmianą noclegu, czy historię podróży mojego Goldena Retrivera z Krakowa do Katowic to będziecie się tarzać ze śmiechu pod biurkami. Bo na prawdę ja na samą myśl o tym uśmiecham się do siebie. Mimo, że wtedy te sprawy nie były śmieszne, bo to była moja rzeczywistość...

Ps: Kolejne części tego gniota pojawiać się będą co sobotę, bo tylko wtedy mam wystarczającą ilość czasu do pisania. A międzyczasie w tygodniu nadal zamierzam zanudzać was swoim uzewnętrznianiem :)

7 komentarzy:

  1. A mi jakoś coś... nie pasuje w tej kurtce :D już ją przerabiam, efekty niedługo na blogu (o ile się z tym szybko uwinę :D)
    Zeszyt z Tesco :D Musiałam znaleźć coś małego, żeby się do torebki zmieścił :D

    OdpowiedzUsuń
  2. zaciekawiłaś mnie na maksa ! jak pojawi się nowy post to pisz , chętnie poczytam, ponieważ sama marzę o takiej przeprowadzce

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm kiedyś tez miałam takie wrażenie,że marzenia się nie spełniają, ale jednak :)
    Ja tak samo jestem bardzo zaciekawiona! Kurcze, szkoda,ze będę musiala poczekać do nast sob, ale czuję, że będzie warto!

    OdpowiedzUsuń
  4. czekam niecierpliwie na następną część :) czyta się jak taką mało powieść :)

    ja dopiero przeniosłem się na studia i niestety zostałem sam w mieszkaniu bez nikogo do pogadania, pierwszy miesiąc nie był za fajny ale już się przyzwyczaiłem :)

    OdpowiedzUsuń
  5. czekam na dalszą część historii, na szczęście mam too szczęśćie, że jak sobie zyczę i kiedyś się tam spełnia to jestem z tego zadowolona, uff. ale z tytułkem zgodze sięm, znam różne przypadki.

    moj wyjazd jest w ramach ogolnopolskiego konkursu/projektu adidas women all sports team, który zwyciężyłam i w nagrode lece do Rio na najwieksze warsztaty fitnesss/dance na swiecie, bardzom rada z tego powodu. i to sie na szczescie [chyba] nie ima tytułu Twego posta;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czekam na ciąg dalszy!
    Ja też do liceum poszłam do innego miasta, ale to nie był aż taki skok na głęboką wodę. A teraz, jak już pewnie wiesz, jestem w Krakowie i chyba nawet to lubię. :)

    OdpowiedzUsuń