środa, 27 lutego 2013

O magii słowa "później".

Każdy z nas ma jakiś plan. Bardziej lub mniej sprecyzowany. Dostać się na studia, napisać licencjat, wyjechać do ciepłych krajów na wakacje, znaleźć pracę czy zacząć w końcu ćwiczyć regularnie. Zastanawia mnie dlaczego jedyną rzeczą, którą większość ludzi potrafi robić regularnie przekładanie tych rzeczy na "później". "Później" niestety jest bliżej nieokreśloną jednostką w czasie, ponieważ może oznaczać "za pięć minut", a może oznaczać "za pięć lat". Niejednokrotnie na nasze nieszczęście "później" znaczy "nigdy".
I o ile w przypadku pisania pracy czy pójściu na studia mogą działać na nas motywująco goniące nas terminy, wiek (bo przecież większość ludzi na studia rusza zaraz po maturze, taka kolej rzeczy), tak w przypadku regularnych ćwiczeń, czy dążenia do spełnienia swoich mniejszych i większych marzeń jedynymi motywatorami jesteśmy my sami.
Dlaczego więc odkładamy to na później?

Wiem, że teraz powinnam podesłać jakąś niesamowicie motywującą myśl odpowiadającą na to pytanie ale nie mam zielonego pojęcia jak brzmi poprawna odpowiedź. Może nawet nie istnieje. Nie wiem. Sama jestem niekwestionowaną mistrzynią przekładania rzeczy na później. Potrafię przełożyć wszystko od pójścia na studia, przez podróże po malowanie paznokci. Mimo tego, że nie zjadłam wszystkich rozumów świata i może nie znam odpowiedzi na wiele pytań, zastanawia mnie nadal dlaczego odkładamy rzeczy do zrobienia na później?  
Wydaje mi się, że ma to dużo wspólnego z lękiem. Boimy się porażki. Boimy się, że nie poradzimy sobie na studiach, że trafimy na oszukane wakacje za granicą, że nie osiągniemy wymarzonych efektów ćwiczeń, a zamiast tego tylko się spocimy. Boimy się odrzucenia. Bo przecież promotor może nas odsyłać w tą i z powrotem aż do terminu ostatecznego kiedy to ma zapaść wyrok. Bo przecież jeśli odsłonimy swoje uczucia przed kimś kogo lubimy możemy dostać kosza. Boimy się bólu. Bo niektóre rzeczy, które odkładamy same w sobie nas przerażają. Ale czy to ma sens?
Niektóre decyzję odkładamy bo mogą być wielkim krokiem w przód, albo jeszcze większym upadkiem w tył. Boimy się bo "co się stało to się nie odstanie". Nasz strach przejmuje więc ster naszego życia i podejmuje za nas decyzje. Bo tak jak mówiłam "później" niejednokrotnie znaczy "nigdy". 
Czy powinniśmy zatem ryzykować i robić wszystko zgodnie z terminem? 
Czy odkładanie rzeczy na później jest rozwiązaniem? 
Jeśli nie teraz to kiedy?
Przecież mamy tylko jedno życie. Czas płynie nieubłaganie i na niektóre rzeczy na prawdę "później" może być "za późno".
Co jeśli zrobimy coś i nie będziemy w stanie tego "odkręcić"? 
Nie jestem typem ryzykantki. Ale mimo wszystko kiedy czytam te pytania zamiast strachu czuję ekscytacje. Bo jeśli nie teraz to kiedy? To pytanie wypala mi dziurę w mózgu.
Więc może warto uciszyć wewnętrzne lęki i dać się ponieść chwili? Nie trzeba wszystkiego robić na raz, ale nie warto też wszystkiego odkładać. Bo lęk nie minie sam z siebie, jego trzeba się pozbyć, obojętnie czy przez zasłonięcie mu oczu, czy przez skonfrontowanie się z nim. 
Ja na każdy dzień mam karteczkę z rzeczami, które muszę zrobić. Tak, tak, mówiąc o nieprzekładaniu rzeczy na później nie mówiłam tylko o dalekosiężnych planach i marzeniach, ale także o lękach dnia codziennego. I patrząc na te karteczki, które pałętają mi się po torbach i notatnikach stwierdzam, że moja wydajność jest ... mało wydajna. Większość rzeczy jest przełożona, i tylko niewielki procent jest faktycznie "odhaczony" . I to zamierzam zmienić. A jak? Jeszcze nie wiem. Ale jak się dowiem na pewno o tym napiszę. 
Tak więc biorę niebieską karteczkę przeznaczoną na środę i zabieram się za "odhaczanie" czynności na niej wypisanych! Łącznie z malowaniem paznokci, ale to po wyrabianiu ciasta na chałkę, w końcu nikt nie chce posmaku lakieru w drożdżowym wypieku :)
A jak u was z wydajnością? Jak z odkładaniem rzeczy na później? Działacie pod wpływem chwili czy "później" jest często używanym przez was określeniem?

sobota, 23 lutego 2013

Be careful what you wish for... czyli moja wielka życiowa podróż. part. 1

Wróciłam wczoraj z pracy wypompowana niczym dziurawa opona. Nie wiem czy był to wynik tego jak bardzo zdenerwowała mnie Emilie jedna z dziewczynek, którymi się opiekuję, czy fakt, że spędziłam tam 10 godzin, czy po prostu po 12 dniach bez dnia wolnego miałam już dość. Nie wiem i nie jest to istotne. Istotne wczoraj było to, że praktycznie zasnęłam na odcinku "Friends". Nigdy mi się to nie zdarzyło, mimo, że oglądam ten serial chyba już trzeci albo czwarty raz. I fakt ocknęłam się po paru minutach zawieszenia, ale nie miałam pojęcia o czym jest odcinek. Więc wyłączyłam komputer i poszłam spać. I spałam 11 godzin. Co ciekawe nadal jestem niewyspana. Ale mniejsza o to. Zaraz pobudzę mój umysł wysiłkiem fizycznym.
Ale nie o tym dzisiaj chciałam. Ten temat zaprzątał mi głowę już dość długi czas i w końcu dam upust tym myślom nagromadzonym pod moim przemęczonym globusem. Zatem zapraszam na część pierwszą serii "Be careful what you wish for...czyli moja wielka życiowa podróż - od Bytomia do Kolonii". Chciałam napisać po prostupost "Be careful what you wish for" ale żeby wytłumaczyć o co tak naprawdę mi chodzi, potrzeba zdecydowanie więcej niż jednego postu, dlatego postaram się najpierw przybliżyć moją historię od Bytomia do Kolonii przez Kraków, a potem podsumuję wszystko i wytłumaczę dlaczego post nazywa się "uważaj czego sobie życzysz". Całość jest dość spontanicznym pomysłem, ale mam nadzieję, że uda mi się ukulać z tego spójną całość. I chciałabym też zaznaczyć, że pominę podczas tej opowieści dość istotne dla mojego życia wątki miłosne związane z Luke'm, tylko dlatego, że to zbyt skomplikowane, zbyt prywatne i generalnie zbyt pokręcone, żeby opisać i ogarnąć. Poza tym zrobiłby się z tego harlequin wielkości przynajmniej jednego tomu encyklopedii powszechnej, więc żałóżmy, że Luke po prostu pojawi się gdzieś i wstrzeli w historię bez zbędnych ceregieli i opisów :)


Part. 1 "Wszędzie byle nie tu."
Kiedy miałam 14-15 lat moim największym marzeniem było wyrwać się z dziury jaką było moje rodzinne miasto. Oglądałam seriale i filmy, w którym nastolatkowe przeprowadzali się wielokrotnie, wszędzie zaczynali od nowa i mimo, że na początku byli traktowani jak frajerzy ostatecznie wszyscy ich lubili i odnajdywali szczęście w nowym miejscu. Też tak chciałam. "15 lat życia w jednym mieszkaniu, w jednym mieście, te same twarze, te same miejsca... to nie życie" - myślałam. Miałam wrażenie, że duszę się w tym miejscu. 


Podchodziłam do okna, a tam bloki, które znałam na pamięć, twarze przeszłości i teraźniejszości, bez żadnych sygnałów przyszłości. Byłam niczym zawieszona w czasie. Moja choroba (o tym kiedy indziej) i fakt, że zostawałam w domu dużo częściej niż przeciętny uczeń potęgowały tylko poczucie wyobcowania i z czasem nie wiedziałam już nawet co jest prawdziwe, a co wymyśliłam sobie w głowie. Strasznie mi to doskwierało. Trochę jakbym tkwiła w jakiś ruchomych piaskach, które pochłaniały mnie z czasem. I w końcu razem z zakończeniem gimnazjum, niedługo po 16 urodzinach rodzice ulegli mi (biedna, chora Maja) i pozwolili mi wyjechać do Krakowa do liceum. Marzenie się spełniło. Byłam taka podekscytowana moją pierwszą w życiu przeprowadzką, że niemal tańczyłam w miejscu. Całe wakacje planowałam co będę robić, jakie miejsca odwiedzać, co zabiorę ze sobą, a co zostawię na miejscu w domu. Moje marzenie się ziściło. 

Miałam mieszkać w bursie (coś jak internat) na Ułanów. Co to były za emocje. Przeddzień wyjazdu, pakowanie, walizki, pościele, pluszaki bez których żadna przeprowadzka nie mogła się odbyć, nowy laptop i albumy ze zdjęciami na chwilę słabości. Impreza pożegnalna z moimi przyjaciółkami, które choć nie rozumiały mojej decyzji do ostatniej chwili wspierały mnie i kibicowały mojej wielkiej przygodzie. W przedostatni dzień wakacji pojechaliśmy do Krakowa. Już na starcie pojawiły się problemy. Ktoś zadzwonił w imieniu mojego taty i powiedział, że "mam zapewnione inne miejsce zameldowania" więc ktoś inny zajął moje miejsce w bursie (wbrew pozorom o miejsce w bursie,internacie czy akademiku dość trudno w takim zatłoczonym mieście jak Kraków). Całe szczęście sprawa dość szybko się wyjaśniła i ostatecznie dostałam moje miejsce z powrotem. Najwyraźniej ktoś chciał wyciąć mi mało zabawny żart.  

W końcu mamusia popłakała, tata posmutniał, mi się też łezka w oku zakręciła ale zostałam sama. Z dwoma nowymi koleżankami. Miałam nadzieję nawiązać nowe bursiane przyjaźnie, aczkolwiek obsada mojego pokoju trochę mnie przeraziła. Siedziałam na łóżku, gdy do pokoju weszła Sylwia ze swoją mamą. Sylwia niedosłyszała. I to jeszcze nie był problem, broń Boże. Mimo, że była troszkę dziwna stwierdziłam, że może się rozkręci, w końcu dla wszystkich to nowa sytuacja. Choć dla niej to już był drugi rok w tej bursie. Drugą współlokatorką bursianą była Kasia. Matematyczka, coś pomiędzy gotką a metalem, która do pokoju niczym nietoperz weszła zamiatając podłogę swoim skórzanym czarnym płaszczem do ziemi. I znów - absolutnie nie mam nic do do tych subkultur, ani do matematyki, ale dziewczyna była bardzo zamknięta, cicha więc też pomyślałam, że po prostu potrzebuje rozkręcenia. Pogadałyśmy wieczorem i nic nie wskazywało na to, żebyśmy zostały najlepszymi przyjaciółkami, ale też nie było tragedii. Przynajmniej do czasu. Ale o tym kiedy indziej. 
Z Kasią chodziłam do jednej szkoły i wiedziałam, że gdzieś w Bursie jest jeszcze ktoś z mojej klasy. Ale nie wiedziałam jak wygląda ani gdzie jej szukać, więc stwierdziłam, że rano w dzień rozpoczęcia sama będę musiała poradzić sobie ze znalezieniem szkoły. Mimo, że byłam tam tylko raz gdy składałam papiery, a Kraków znałam jedynie ze strony "Dworzec Główny PKP - Galeria Krakowska", wiedziałam też mniej więcej jak dostać się na Rynek Główny z Galerii. Ale nic poza tym. Nie wiedziałam jak działają automaty biletowe, nie miałam Karty Miejskiej, nie wiedziałam gdzie wysiąść z autobusu, ani nawet jak z przystanku dojść do szkoły.
Czy dałam radę? Co było dalej i do czego zmierzam? O tym napiszę już w następnej części.
Boże trochę jak w tandetnej operze mydlanej :) Ale to dopiero początek. Uwierzcie, gdy opiszę przynajmniej część moich przygód z współlokatorkami, częstą zmianą noclegu, czy historię podróży mojego Goldena Retrivera z Krakowa do Katowic to będziecie się tarzać ze śmiechu pod biurkami. Bo na prawdę ja na samą myśl o tym uśmiecham się do siebie. Mimo, że wtedy te sprawy nie były śmieszne, bo to była moja rzeczywistość...

Ps: Kolejne części tego gniota pojawiać się będą co sobotę, bo tylko wtedy mam wystarczającą ilość czasu do pisania. A międzyczasie w tygodniu nadal zamierzam zanudzać was swoim uzewnętrznianiem :)

wtorek, 19 lutego 2013

Is it friday yet?

Jestem zmęczona. Nie miałam w tym tygodniu weekendu. Okazuje się, że jestem jak pogotowie. Z tym, że na pogotowiu ma się określone zmiany i dyżury, a ja po prostu mam być dyspozycyjną 24h na dobę. I w ten sposób zaraz po moim dniu zakupowym, który miał być zakończony wieczornym treningiem, poszłam do pracy na 20:00. Na drugi dzień w niedzielę miałam zaplanowane domowe spa, żeby trochę się odprężyć przy ulubionym serialu. Ale o 10 rano zadzwonił telefon i wylądowałam w pracy na 16:00. 
I tyle z mojego weekendu.
Dzisiaj będzie siódmy dzień z rzędu kiedy idę do pracy, a tu dopiero wtorek. Nie wiem jak dotrzymam do piątku, na prawdę nie wiem.
Za to sobotnie zakupy były udane. Kupiłam według planu matę do ćwiczeń. Taką słodką, w kolorze oranżadki. Za butami do ćwiczeń rozglądałam się, ale nie znalazłam takich, które odpowiadałyby wymogom moich stóp. Ostatecznie po wielu przymiarkach firmowych butów po 50-80 euro skończyłam z biało-srebrno-różowymi butami sportowymi z Aldi'ego za 10 euro. Najbardziej pasowały do mojej stopy, nie były za duże, ani za małe i przede wszystkim nie obciskały pięty, tak jak robiły to np. wszystkie reeboki jakie przymierzałam. W sumie traktuje te buty jako przejściowe, bo tak czy siak zamierzam kupić jakieś lepsze, aczkolwiek na początek mogą być. Zwłaszcza, że naprawdę dobrze się w nich ćwiczy. A poza tym kupiłam sobie i siostrze nowe spodenki do ćwiczeń. Moje są różowe. 

Jeju, jak to czytam to wyjdzie, że jestem jakąś pink ladies, ale to nie tak. Nie mam nic do różowego, ale nie jest to mój ulubiony kolor. Po prostu kiedyś zakładałam do ćwiczeń byle co, a od kiedy ćwiczę regularnie z E.Chodakowską, bardziej przywiązuje wagę do tego, żeby ładnie wyglądać podczas ćwiczeń, nawet jeśli tylko ja siebie widzę. To jak wyglądam podczas ćwiczeń o dziwo wpływa na to jak się podczas nich czuję. I powolutku zamierzam skompletować sobie sportową część mojej szafy, ale jako, że ubrania sportowe do najtańszych nie należą, to wezmę to sobie na spokojnie.
Nie znalazłam niestety formy do tarty. Chodziłam, szukałam, ale wszędzie były tylko metalowe albo sylikonowe. A ja chcę białą, ceramiczną o wymiarach pomiędzy 24-26 cm średnicy. Zamiast tego za to znalazłam 4 kokilki do creme brulee i sufletów na promocji, więc odłożyłam pieczenie tarty na inny termin i postanowiłam w czwartek zrobić Crème brûlée (pierwszy raz sama). Zobaczymy co z tego będzie. Rozglądałam się także za zeszytem w którym mogłabym zapisywać swoje ulubione przepisy, ale niestety, nie znalazłam takowego. Może jestem zbyt wybredna, ale przecież nie potrzebuję tego na "już" więc mogę jeszcze poszukać kiedyś przy okazji. 

Chyba dorastam jako kobieta, bo jeszcze do niedawna było dla mnie nieistotne co noszę pod bluzką i spodniami (chyba, że w planach był jakiś romantyczny weekend z chłopakiem), ale z tych zakupów wróciłam z nowymi elementami bielizny i o dziwo kupowanie jej, wybieranie i przemierzanie sprawiło mi naprawdę wielką przyjemność! Nie wspominając o tym, że to na prawdę poprawiło mi humor i pozwoliło na chwilę zapomnieć o wszystkim co zapląta mi głowę. Tak więc oficjalnie - kobiecość we mnie dojrzewa. Kto wie, może w końcu polubię też depilacje i przestanę tego traktować jako ZŁO KONIECZNE. 
A swoją drogą w temacie bieliźnianym - jak patrze na Aniołki VS to mam ochotę wyć z zachwytu. Uwielbiam tą firmę, te pokazy, te modelki. Wielbię piękno pod każdym względem, a to co widać na pokazach tej firmy to nic innego jak czyste, niczym niezmącone piękno. I Miranda Kerr, która jak dla mnie jest jeszcze piękniejsza po urodzeniu dziecka. Orlando, Ty głupcze! Nie powinieneś jej wypuszczać z ramion ani na sekundę!

A tu obiecane zdjęcia zdobyczy karnawałowych moich i mojej rodziny. Tadaaaaaam. 
Dzień pierwszy:

Dzień drugi:

sobota, 16 lutego 2013

Grosik do grosika, cencik do cencika...

Nie jestem żadnym ekonomistą. Przez trzy lata mieszkania bez rodziców jedyne czego się nauczyłam to : "jak zrobić obiad z niczego?" i "pamiętaj, że przelew może nie przyjść przed weekendem, więc lepiej miej coś w zamrażarce i w portfelu, bo inaczej zginiesz marnie".

Poczułam dzisiaj potrzebę podzielenia się moim finansowym planem, który powstał w mojej głowie po około miesiącu od rozpoczęcia mojej pierwszej prawdziwej pracy. I wydaje mi się, że mimo tego, że jestem finansowym laikiem to założenia tego planu nie są wcale takie głupie. A przy okazji promują najprostszą formę oszczędzania, czyli skarbonkę bez możliwości otwarcia :)
Minęło już ponad półtora miesiąca od kiedy ostatni raz byłam na zakupach. Nie jestem żadną zakupoholiczką, co nie zmienia faktu, że od czasu do czasu lubię kupić sobie małe co nie co by poprawić sobie humor, lub najzwyczajniej w świecie celebrować nieco to, że ciężko pracuję. W końcu całe moje życie nie może się kręcić wokół oszczędzania i odkładania każdego przelewu na konto, a każdej gotówki do skarbonki. I fakt lubię oszczędzać, sprawia mi radość wiedza, że skarbonka zapełnia się. I wiem też, że gdy pieniądze sięgać będą denka to otworzę je i przeznaczę na jakiś zacny cel (jeszcze nie wiem jaki).
Generalnie postanowiłam dość poważnie wziąć sobie do serca swoją sytuację materialną. Nie wydaje zbyt dużo. Wszystko co zarabiam i idzie przelewem na konto zostaje tam (co prawda w chwili obecnej jest tam mały deficyt bo pożyczyłam komuś ważnemu dość istotną sumkę co nie zmienia faktu, że wiem, że ta sumka ostatecznie wróci gdzie jej miejsce). Ale fakt, że zdecydowałam się na tą pożyczkę nie zmienia wcale faktu, że jak pieniądze wrócą do mnie to tak czy siak zostaną na koncie oszczędnościowym lub lokacie. Bo te pieniądze odkładam tam z przeznaczeniem na studia lub podróż mojego życia, jeśli okaże się, że osiągnę wynik w nauce pozwalający mi zgarnąć jakieś ładne stypendium. 10% co miesięcznych zarobków trafia każdego pierwszego dnia miesiąca z automatu do skarbonki (mam taką śmieszną z Hannah Montana za 1 euro, którą obłożyłam różowym papierem i obwiązałam rafią, żeby zasłonić okropną gwiazdkę Disneya). 1% moich zarobków trafia z automatu do skarbonki siostry, żeby też mogła sobie uzbierać na co chce. Ona ma sprecyzowany cel - lustrzanka. Długa droga przed nią, ale przecież nikt nie powiedział, że cel musi być spełniony w krótkim czasie. 
moja skarbonka z ukrytą H.Montaną :)

Moje nadgodziny natomiast teoretycznie są moim kieszonkowym. Zazwyczaj leżą w szafie ze skarpetkami. Jeśli udaje mi się uzbierać dość sporo nadgodzin to część wpłacam na konto, część ląduje w skarbonce, a część w portfelu. Z tego kieszonkowego muszę opłacać sobie też swoje wybryki, tak jak np. ostatnio mandat za złe parkowanie :) Cóż jak mówiłam już kiedyś, jestem dość topornym kierowcą. Zwłaszcza jeśli chodzi o parkowanie. A oprócz tego wydaję pieniądze zazwyczaj na prezenty dla bliskich (zawsze jest jakaś okazja), na telefon, na jakieś niekoniecznie niezbędne urządzenia teoretycznie ułatwiające mi byt i w największej mierze na zachcianki kulinarne. Czasem mam ochotę na jakiś rarytas i nie oczekuję, że rodzice polecą do sklepu i będą płacić na każde moje "widzimisie". Ostatnio na przykład mam manię na jedzenie różnych serów. Kozi, owczy, twardy, miękki, pleśniowy, tarty itd... Cóż prawdziwy włoski parmezan, którym oprószam talerz ze spaghetti też nie należy do najtańszych. Poza tym uwielbiam gotować i piec. I jeśli ubzduram sobie jakiś wypiek czy potrawę (jak na przykład na dzisiaj tartę z malinami i jagodami) to jadę z mamą na zakupy i kupuję swoje składniki osobno. Mama zazwyczaj protestuje, ale w sumie myślę, że doceniają w pewien sposób, że staram się ich z pewnych kwestii obciążyć. Nie oczekuję też od rodziców, że dadzą mi pieniądze jak jadę na imprezę, albo kolację z koleżankami. Aczkolwiek czasem jestem miło zaskoczona :)

Tak więc mam dość ułożony plan finansowy. I raczej nie korci mnie żeby wydać wszystko co mam na ubrania czy kosmetyki. Aczkolwiek dzisiaj jadę do Rheinberg Galerii, bo mam ochotę sobie coś kupić. Jakieś maleństwo, t-shirt, bluzkę, może jakieś spodnie? Nie wiem, mam po prostu ochotę rozpieścić się nieco. Oprócz tego muszę kupić nową matę do ćwiczeń, bo stara przypomina jeden wielki strzęp, chcę kupić zeszyt do zapisywania moich przepisów, formę do tarty (bo o dziwo nie mam!) i mam zamiar też rozejrzeć się za jakimiś porządnymi butami do ćwiczeń. Bo moje są w rozsypce i coraz bardziej moje biedne, nadwyrężone, niegdyś wielokrotnie ogipsowanie kostki i stawy dają o sobie znać. Zrobiłam też listę zakupów i wieczorem uderzę w dwa miejsca, żeby zebrać wszystkie składniki potrzebne do tarty z malinami, pad thai (które zamierzam zrobić w czwartek), bruschetty (którą planuję jutro na śniadanie) i muffinów z malinami i mascarpone (które zrobię gdzieś w tygodniu). Gotowanie i pieczenie naprawdę można już nazwać moją pasją.

Tak więc mimo soboty i mojego dnia wolnego dziś nie zamierzam leniuchować. Mój plan na dziś to poranne ćwiczenia (za chwilę), shopping popołudniu, pieczenie późnym popołudniem, potem znów ćwiczenia wieczorne i na zakończenie dnia jakiś dobry film. I mam nadzieję, że mimo dość konkretnego przeziębienia uda mi się to wszystko zrobić.

czwartek, 14 lutego 2013

Krótki powrót do strefy Love, czyli Walentynki Przeziębionej Singielki.

Walentynki nigdy nie były moim ulubionym świętem. Zresztą nigdy jakoś nie przywiązywałam do tego dnia większej wagi. Czy byłam singlem, czy byłam w związku, zawsze był to dla mnie dzień jak co dzień. Nie to co urodziny, gwiazdka czy rocznica związku. Te dni z kolei to moje dni SZALEŃSTW. Skaczę, śmieję się, wydaję fortunę by obdarować najbliższych. A Walentynki, cóż to święto Zakochanych. Zakochana nie jestem, ale kocham. Każdego dnia nie tylko 14 lutego. Co nie zmienia faktu, że żyję też nie tylko w swoje urodziny więc ta idea święta Zakochanych coraz bardziej do mnie przemawia (i proszę nie pytać dlaczego pisze Zakochanych z wielkiej litery jakby to był jakiś tytuł bo nie mam zielonego pojęcia). W tym roku zatem postanowiłam odłożyć na bok moje wszelkie uprzedzenia i nawet wysłałam walentynkowego sms'a mojego byłemu. Przeurocza jestem, wiem. *wink*


Oprócz tego w tym roku postanowiłam wspomóc gospodarkę Niemiecką i kupiłam dwa prezenty Walentynkowe. Największe pudła Rafaello jakie znalazłam. I mimo, że ja nie oczekuję niczego od tego dnia, to płacąc przy kasie zrobiło mi się jakoś tak miło. To pewnie moja nieodparta ochota na uszczęśliwianie wszystkich wkoło podczas gdy mi źle. Za ten altruizm powinno się zamykać w pokoju bez klamek. Albo blokować karty płatnicze.
Nie lubię róż. Nie lubię nawet za bardzo czerwonego koloru. Lubię konwalie i piwonie. Co nie zmienia faktu, że gdybym dostała coś takiego, takiego, takiego lub takiego:

...zapewne zapomniałabym na chwilę o swoich uprzedzeniach różanych. Albo po prostu połknęłabym własny język z wrażenia. Jedno albo drugie, albo oba naraz :)
W końcu ktoś napisał przewodnik po Walentynkach mówiący o tym, co każdy myśli, ale nie każdy ma odwagę napisać lub powiedzieć.
Jestem przeziębiona, na pewno dlatego plotę takie bzdury. Albo to te wszechobecne serduszka, piosenki o miłości, zakochani robiący razem zakupy i moi znajomi na potęgę się zaręczający lub łączący w duety "na życie" lub przynajmniej jego część. Nie wiem. W każdym razie mimo wszystko mam nastrój do kochania dzisiaj :)
Moja herbata się zaparzyła, tortille śniadaniową pochłonęłam i nie pozostaje mi nic innego jak wrócić do łóżka, włączyć jakiś film (i zasnąć) tylko po to by na 17 iść do pracy. Jupijajeja. 
Tak więc po tych krótkich miłosnych fajerwerkach wracam gdzie moje miejsce, czyli do strefy "no love".

Ps: Macie w swoim mieście Starbucks? Na ich facebook'owym fanpage'u jest anons, że ktokolwiek zamówi kawę i pocałuję swoją drugą połówkę przy kasie, drugą kawę dostanie za darmo. Fajny sposób na promocję dla firmy, i jeszcze fajniejszy dla studentów do oszczędzenia... nie żeby którykolwiek musiał to robić ;) 

A WAM WSZYSTKIM ŻYCZĘ SZALONEJ, PRAWDZIWEJ MIŁOŚCI, bo nawet ja - zagorzała anty fanka Walentynek i wszystkiego co tandetne - wiem, że WALENTYNKOWE PREZENTY I GESTY - tandetne, oryginalne, kupione, czy własnoręcznie wykonane - TO NIE MA ZNACZENIA, bo jeśli płyną z głębi serca to zamknijcie oczy, ugryźcie się w język zanim skrytykujecie (czego ja nigdy nie potrafiłam zrobić) i po prostu UKOCHAJCIE. Bo nie ma nic lepszego niż świadomość, że ktoś nas kocha.

niedziela, 10 lutego 2013

Prawdziwi przyjaciele, czyli banalny tekst o oczywistych kwestiach

 Ubrałam się, pomalowałam, wzięłam kluczyki od auta i wyszłam z domu do pracy. Przy aucie zadzwonił telefon. Christoph (mój szef) zadzwonił powiedzieć, że mam jednak wolną niedzielę! Moje prośby zostały wysłuchane przez wszechświat! Tak bardzo dziś nie miałam ochoty wychodzić z domu. 
Zawróciłam, nałożyłam piżamkę, wzięłam kocyk, włączyłam muzykę i oto jestem. I niedziela wygląda tak jak powinna - leniwie :) 

Hm. No niestety, pisanie notki zostało brutalnie przerwane przez telefon rodziców "Odbierz nas z parady tak za 10 minut", ubrałam się znów (dzięki Bogu nie zdążyłam zmyć makijażu) i przywiozłam ich z karnawałowej parady.
Przed chwilą odbyło się oficjalne sortowanie zdobyczy karnawałowych, ale o tym możliwe w następnym poście, bo do tego trzeba załączyć zdjęcia :)


Ostatnio dużo myślałam o przyjaźniach, o ludziach których kiedyś nazywałam przyjaciółmi, ludziach którzy zniknęli gdzieś po drodze i tych, którzy są ciągle i cały czas nieustannie choć z różnym natężeniem kontaktu. Tych ostatnich jest najmniej. Najwięcej jest tych, którzy na przestrzeni czasu wykruszyli się z grona tych, których nazywałam przyjaciółmi.
Gdy już naliczyłam tych najważniejszych i można powiedzieć najwytrwalszych zaczęłam myśleć o tych naprawdę NIELICZNYCH, którzy akceptują mnie na prawdę taką jaka jestem na co dzień. Bez makijażu, nie szczuplejszą, nie zgrabniejszą, nie modniej ubraną, tylko taką jaka jestem, tak jak teraz, przed komputerem, siedzącą po turecku, ze związanymi włosami, w piżamce i prawie bez makijażu. I niepokojące jest, że z mojego już i tak nielicznego grona przyjaciół wyłoniło się tylko małe grono (jestem w stanie zliczyć te osoby na palcach jednej ręki), które akceptują mnie absolutnie zawsze i w każdej sytuacji. I nawet jeśli jestem nieznośna, marudzę, jestem szczera do bólu, to te osoby, zawsze mnie rozumieją. 

Tylko prawdziwy przyjaciel potrafi mnie postawić do pionu. Potrafi mnie przywołać do porządku, nakrzyczeć na mnie gdy zachodzi taka potrzeba, albo po prostu wysłuchać. Potrafi też rozśmieszyć, zachować powagę, albo skrytykować to co robię. 
Jeśli chodzi o jedną z nich (tą najważniejszą) to przytulać się raczej nie przytulamy, bo obie mamy problem z okazywaniem uczuć i jak ktoś powiedział, jesteśmy upośledzone uczuciowo. Cóż, może to racja. Ale to nie przeszkadza w nam kochaniu siebie nawzajem :) 

Znacie jabłka papierówki? To te zielonkawe, kwaśne, niezbyt urodziwe, prosto z drzewa, w ogrodzie. Pierwsze chyba dojrzałe ze wszystkich jabłek na polskiej wsi. Najlepsze prosto z drzewa (lub spod drzewa). 
I właśnie wydaje mi się, że taka ja jestem. Lubią mnie tylko Ci, którzy potrafią znieść kwaśny smak, liczne pestki, twardą skórkę i nie rzadko robaki w środku :)
Z papierówek robi się najlepszy jabłecznik. Ciekawe dlaczego...? 

Ps: Wiem, że temat oklepany. Ale uważam, że o rzeczach, które ważne nawet jeśli banalne to warto pisać. Zwłaszcza, że te osoby, które policzyć mogę na palcach mojej jednej ręki, są dla mnie cholernie ważne - nawet jeśli zbyt często o tym nie mówię. 

piątek, 8 lutego 2013

Karneval Zug

Wczoraj byłam na mojej pierwszej Karnawałowej Paradzie w dzielnicy graniczącej z tą którą obecnie zamieszkuje. Generalnie idea jest taka, że jedzie dziesięć platform, za nimi idzie zaprzęg "pieszych" i wszyscy i z góry i z kolumn pieszych rzucają cukierkami i drobnymi upominkami w dzieci i dorosłych poprzebieranych i stojących po obu stronach ulicy. Ten "zug" na którym ja byłam miał długość 7 km !! To znaczy na długość 7 kilometrów obie strony ulicy były zapełnione przez stojących ludzi. Stojących, krzyczących, śpiewających, tańczących, opróżniających mini drinki poprzebieranych TUBYLCÓW. Ludzie się śmiali i cieszyli tak jakby jutra miało nie być. Strasznie mi się podobało, że nie było żadnych podziałów! Dzieci tańczyły z dorosłymi, dorośli obdarowywali dzieci co lepszymi zdobyczami cukierkowymi, gdyż sami liczyli na inne kąski. Nikt nie przejmował się co pomyśli osoba stojąca obok. Po prostu szał i dobra zabawa - bez żadnych hamulców.
Jedyna zasada - nie zbierać zbyt dużo chusteczek higienicznych (które były wyrzucane na zmianę z kwiatami i słodyczami). Istnieje przesąd, że jak się podczas karnawału zbierze dużo chusteczek to potem cały rok się będzie płakać. Ja posłuchałam , ale połowicznie. Bo jedno opakowanie wzięłam. Co ja poradzę na to, że czasami lubię oczyścić zatoki i popłakać sobie sama do siebie do lustra. 
Na tej paradzie byłam z moimi 3 podopiecznymi (najstarsza była gdzieś z babcią na końcu parady). Z tego też powodu, moja cukierkowa torebka była dużo uboższa niż powinna być. Za każdym razem gdy złapałam całą tabliczkę czekolady, lub dostałam jajkiem niespodzianką w głowę, najmłodsza moja diablica Eliane odwracała się i patrzyła na mnie swoimi wielkimi orzechowymi oczami, które mówiły bardzo głośno "Ja nie mam takiej...", a ja jako, że jestem bardzo podatna na manipulacje wzrokowe od razu oddawałam to co miałam w ręce, plus garść z tego co miałam już w torebce. Ale mimo wszystko troszkę słodkości zebrałam. Część zostawiłam do zjedzenia, a część schowałam "na później" bo póki co staram się nadal wytrwać w postanowieniu "100 dni bez przetworzonych słodyczy". I nawet dość mi to wychodzi. O dziwo!
Teraz idę poćwiczyć, wykąpać się i potem na chwilę do pracy, a wieczorem Girls Night Out. Spróbuje na chwilę zapomnieć o wszystkim co mi siedzi na żołądku. 
 

poniedziałek, 4 lutego 2013

Życie papcia.

Moje papcie żyją swoim życiem. I wcale nie przesadzam. Gdziekolwiek nie spojrzę tam moje papcie. Wszędzie tylko nie tam gdzie powinny być, czyli na moich stopach. Wczoraj pod biurkiem znalazłam 3 pary! W łazience jeden leżał koło wanny, jeden pod szafką. Leżałam w wannie i zastanawiałam się jakim cudem tam się znalazły. Koło łóżka zawsze leży jedna para. Bez względu na to czy ubiorę je rano, czy wstaje z gołymi stópkami. Zaczęłam na prawdę podejrzewać, że mają swoje życie. I jestem niemal pewna, że czarne gumowe japonki lubią przesiadywać z irchowymi bordo papciuszkami. Kto wie, może nawet są kochankami? Zawsze znajduje je w kompromitującej pozycji pod biurkiem, koło kaloryfera, gdzie ciepło i przytulnie...
Dziś Celine (11 l.) zapytała mnie czy tęsknie za Lukasem. Odpowiedziałam, że pewnie, że tak.
-To czemu nie jesteście już parą?- brnęła w temat uparcie. Odpowiedziałam jej na to krótko i myślę, że zgodnie z prawdą mimo, że dość dyplomatycznie.
-Bo nie zawsze jest "i żyli długo i szczęśliwie" i mam nadzieję, że nigdy nie zrozumiesz co miałam na myśli...- co innego można powiedzieć dziewczynce, która wszystko ma przed sobą? Jak przygotować ją na to co ją czeka nie zabijając przy tym całych nadziei i obrazów wyciągniętych z bajek na dobranoc? No jak?

sobota, 2 lutego 2013

Day zero project

W moich zapyziałych Niemczech słynących z pysznych wyrobów wychodzących pod marką Kinder (cóż, zawsze będę dzieckiem jeśli chodzi o słodycze) gdy ostatnio odwiedzałam piekarnie rzucił mi się w oczy BRAK DROŻDŻÓWEK Z SEREM. Są jakieś drożdżówko-podobne wyroby ale nic typowo serowego! Jedne były nawet z boczkiem. Cóż.. pyszne, to fakt. Ale człowiek czasem ma ochotę na coś typowo słodkiego i serowego. Więc czym prędzej otworzyłam niezastąpionego bloga White Plate i zrobiłam drożdżówki Liski. I co? MIODZIO! 
Zaraz po upieczeniu pochłonęłam jedną w biegu - w imię łamania odwiecznej zasady "nie jedz ciepłego ciasta drożdżowego". I dziś też jedną na śniadanie. Już dawno nie tęskniłam tak za smakiem czegokolwiek jak za taką prostą, zwykłą drożdżówką z serem.
Cóż, może jednak jest jeszcze pewien smak za którym bardzo tęsknie, ale w tym przypadku muszę zdecydowanie obejść się smakiem. 
Tofka wspomniała ostatnio o projekcie "101 w 1000 dni". Oczywiście przez wzgląd na swoją wrodzoną ciekawość czym prędzej wygooglowałam co też ten projekt oznacza i w ten sposób znalazłam stronę : dayzeroproject . Oczywiście fakt, że z automatu się zarejestrowałam zrzucę na wrodzony brak powściągliwości :) I w ten sposób znalazłam już 26 rzeczy, które planuję wykonać w ciągu tego wyznaczonego terminu, czyli 27 października 2015 roku, co oznacza, że zostało mi 996 dni. Niby tak wiele, a z drugiej strony czas leci nieubłaganie. I zamierzam tego dokonać. Te "wyzwania", plany czy marzenia można dodawać w trakcie gdy czas już płynie. Co moim zdaniem jest wygodne bo to nie jest tak, że człowiek ma od razu w głowie naszykowanych 101 rzeczy, które chce wykonać w życiu, czy w roku. Ja podałam parę swoich postanowień noworocznych, plus parę rzeczy, które chce wykonać kiedykolwiek. Bo jest też taka możliwość. Strona dayzeroproject daje też możliwość wpisania "planów" do wykonania "pewnego dnia", czyli takich które nie zawierają się w tych stu dniach. Moim zdaniem świetny pomysł! Wspaniała inicjatywa, dla tych którzy mają masę planów i marzeń, a czasem potrzebują małego wyzwania lub popchnięcia do działania. Ja należę do tego zacnego grona :) Mając to wszystko jasno na białym wypisane mogę po kolei odznaczać, planować spełnienie kolejnego wyzwania i trzymać się tych, które są rozłożone w czasie (na jakiś okres czasu, jak np. mój cel : pieczenie miesięcznie minimum jednego ciasta przez rok od lutego '13 do lutego '14). Można też dodawać zdjęcia swoich wykonanych wyzwań (i oglądać zdjęcia innych użytkowników) oraz komentować swoje postępy oraz dodawać notatki pod każdym "celem". Szczególnie podobał mi się cel "zaręczyć się" zdjęcie z pierścionkiem i podpis "zaręczona w 11stą rocznicę związku", da się prawda? Jest tam też dużo zdjęć z wieżą Eiffla, w Nowym Jorku, Londynie, Bora Bora. Generalnie dużo podróży. Ale nie tylko. Bo są też inne cele np. "nie kłamać przez tydzień", "nie korzystać z komputera przez miesiąc", "schudnąć 10 kg", "przeczytać 100 książek" czy też "zrobić listę 100 rzeczy, bez których nie umiem żyć". Jak dla mnie bomba! Na stronie w miejscu gdzie tworzy się swoją listę jest też łatwa w obsłudze wyszukiwarka (po angielsku) gdzie wpisując swój cel możesz zdobyć inspiracje na inne cele, lub po prostu zobaczyć ile ludzi ma taki sam cel jak Ty. Można też ukryć swój cel i dodać go jako prywatny co ja także, uważam za dość wygodną opcję.

Mi nie pozostaje już nic innego jak zabrać się za wykonywanie moich celów :) I na prawdę, jeśli brak Ci motywacji, tam możesz ją znaleźć. Bo na tej stronie widać czarno na białym, że ludzie są w stanie spełnić każde plany i marzenia, nawet te najdziwniejsze, nie zawsze proste i banalne.
Bo jak się chce to się da! Jak mawia Luke, i ja zamierzam się tego trzymać!