środa, 20 marca 2013

Misz masz pochorobowy.

Przepraszam, że w sobotę nie dodałam czwartej części "Be careful...". Od czwartku do poniedziałku leżałam plackiem w łóżku i modliłam się o apokalipsę, żeby moja grypa jelitowa się skończyła. Nie mogłam jeść, nie miałam siły wstać z łóżka, nie wspominając o takich skomplikowanych czynnościach jak pisanie bloga. W tą sobotę na pewno dodam kolejny part. Musze też wrócić na pokład z "Celebrate breakfast", ale to dopiero od soboty bo póki co moje śniadania są raczej jałowe, przez wzgląd na mój delikatny przewód pokarmowy po jelitówce. 

Nienawidzę chorować. To totalnie wybija mnie z rytmu. W czwartek poszłam do pracy. Z gorączką 38 stopni. Myślałam, że pozabijam dzieci. Byłam tak zamroczona, że zdarzyło mi się nawet powiedzieć do nich po polsku "Jezus Maria ile razy mam wam to powtarzać!". Ale był to wynik gorączki. Swoją drogą trzeba było widzieć ich miny. Myślały chyba, że je przeklinam bo były przerażone.
W międzyczasie usłyszałam od 14 letniej koleżanki Celine, że wyglądam jak 12 latka, co tylko skomentowałam pod nosem do siebie, że wolę wyglądać jak 12 latka mając 20 lat niż być wymalowaną dość nieodpowiednio do wieku (jeśli wiecie o czym mówię) 14-latką, która wygląda na 20 lat i przez wzgląd na właśnie dojrzały wygląd jest idolem mojej 11 latki (co nie zmienia faktu, że dziewczyna choć ładna to głupia jak stodoła! -  nie uwłaczając stodole). Zresztą na swoją obronę mam fakt, że miałam 38 stopni gorączki, byłam w dresach i rozciągniętej bluzie, bez makijażu, i bez brwi i rzęs (tzn mialam i brwi i rzęsy, ale blond, czyli swoje naturalne, na których henna już niestety wypłowiała). Moje blond brwi, przy blado-szarej twarzy tworzyły iście wampirzy efekt - i to nie wampirzy w stylu olśniewającej Belli ze Zmierzchu, tylko raczej przerażający martwy wygląd. Ale raczej w tamtym momencie nie dbałam o to. Dbałam o to, żeby raz na 5 minut usiąść bo kręciło mi się w głowie i żeby pić dużo wody bo balansowałam na granicy odwodnienia. Ale było minęło :)
Potem uśpiłam jedną z nich, poszłam do dwóch najstarszych zwrócić uwagę, że czas do łóżek (o dziwo posłuchały), po czym poszłam do Corinne (7 lat) na łóżko piętrowe i uśpiłam ją i siebie przy okazji. I spałyśmy razem do 22 kiedy to obudził mnie ból brzucha i zeszłam na dół, czekać na szefa i modlić się, żeby mi przeszło. 

Ale nie przeszło. I nie przechodziło aż do poniedziałku. Ale wczoraj było już lepiej więc poszłam do pracy. A dzisiaj małymi krokami wracam do treningów, bo nie mogę się aż tak zaniedbywać. 
Natomiast u mnie w pracy jeszcze tylko wirusa eboli brakuje. Z mojej kochanej czwórki dwie zdychały wczoraj. Według moich domysłów dzisiaj dobije do nich najmłodsza. I wtedy na polu bitwy z bakteriami i wirusami pozostaniemy tylko ja i 9-letnia Emily. Ale czego ja się spodziewałam pracując z dziećmi? Albo inaczej, może powinnam nazwać je od razu po imieniu - chodzącymi nosicielami zarazy.

Nic nie piekłam, nic nie gotowałam od 2 tygodni już. HALO! Co się dzieje? Ale w ten weekend wracam na pokład. Wracam też do oszczędzania, bo przez spełnienie marzenia siostry (i obietnicy jej danej) całkiem się spłukałam i otworzyłam moją magiczną skarbonkę... A podczas chorowania poprawiłam sobie humor kupując sobie 3 pary butów (w tym dwie całkowicie nie praktyczne ale piękne) i szalejąc na wyprzedaży online Mango... i w ten sposób najprawdopodobniej moje przychody w tym miesiącu będą zdecydowanie mniejsze niż... "wychody" "odchody" "rozchody"... nie znam się na ekonomicznych terminach ;) Zwłaszcza, że w przyszłym miesiącu jadę do Polski na tydzień urlopu, plus w tym miesiącu odpadają mi święta. A w dodatku na horyzoncie (za 15 dni) moje 20 urodziny więc muszę kupić sobie jakiś ładny prezent, nie wspominając o tym, że chcę ugotować obiad na swoje urodziny dla rodziny i chciałabym też coś zrobić fajnego z okazji urodzin... :) I chciałabym też pójść na jakieś zakupy w Polsce. Plus dochodzi kupienie prezentu Babci i Dziadkowi, bo przecież nie nawiedzę ich z pustymi rękami. O rany. Wszystko fajnie brzmi, ale skąd wziąć na to pieniądze?! 

sobota, 9 marca 2013

Be careful what you wish for... czyli moja wielka życiowa podróż. part. 3

PREVIOUSLY ON "Be careful...": ( link do części pierwszej, link do części drugiej)
Znudzona swoim statecznym życiem postanawiam rzucić się w wir przygody i wyjeżdżam do Krakowa do liceum. Na miejscu mieszkam w bursie, w trzyosobowym pokoju z Kasią-Matematyczką i Niedosłyszącą-Sylwią. Po paru przygodach w końcu dotarłam na swoje rozpoczęcie roku szkolnego i zobaczyłam ludzi, którzy byli częścią mojego życia przez kolejne 3 lata. I mimo, że moja klasa liczyła ponad 30 osób, to tak naprawdę tylko z 5 z nimi na prawdę się zżyłam. Wyjaśniłam przy okazji dlaczego ludzie niedosłyszący nie powinni ustawiać cichych piosenek jako budziki oraz dlaczego nie lubię Lady Gagi i jej piosenki Paparazzi. 
A dziś ciąg dalszy wad i zalet mieszkania w bursie, przynajmniej z mojego punktu widzenia :)


Part. 3 "Z deszczu pod rynnę"

Mimo zmiany melodii budzika Sylwii nadal nie mogłam jej znieść, za to Kasia-Matematyczka odzywała się jeszcze mniej jeśli to w ogóle było możliwe. W zasadzie ciężko było z niej wyciągnąć cokolwiek. Bo oczywiście jako, że chodziłyśmy do jednej szkoły to na początku można było porównywać nauczycieli. Pytania z serii "A kogo masz z polskiego?" były na porządku dziennym, ale niestety zasób przedmiotów wyczerpał się dość szybko i niestety, ale nauczycieli wielu wspólnych też nie miałyśmy więc, nawet nie można było poplotkować na ich temat. A uwierzcie mi siedzenie całymi popołudniami w trzyosobowym pokoju z niedosłyszącą-Sylwią i niemówiącą-Kasią było co najmniej ciężkie do przeżycia. Naprawdę, żeby mieszkanie razem działało ludzie dzielący 12m2 muszą się co najmniej dogadywać. A między nami nie było nic. Żadnych wibracji ani pozytywnych ani negatywnych. I niektórzy mogą powiedzieć, że wybrzydzam, ale to nie tak. Nasz pokój był po prostu nijaki i strasznie ciężko było w nim przebywać dłużej niż było to absolutnie konieczne. Dlatego też większość czasu (przynajmniej dopóki było ciepło spędzałam poza domem). Uczyłam się nad Wisłą, przy Wawelu, na Magdalence, albo najzwyczajniej w świecie w knajpce przy kawie albo herbacie. Miałam parę znajomych w bursie, z Magdą (z mojej klasy) na czele, ale tym osobom raczej nie nauka była w głowie ;) A mi jeszcze wtedy, żadne głupoty do głowy nie przychodziły… do czasu. 
Kasia wytrzymała z nami tylko jeden semestr. W połowie roku szkolnego przeniosła się do pokoju do innych matematyczek, koleżanek z klasy. I znów pojawiła się nadzieja, że tym razem do naszego pokoju wprowadzi się ktoś normalny. Wprowadziła się Ada. Znałam ją z widzenia. Wyglądała jak chodząca barbie. Niska, o dość ciężkiej sylwetce, tlenionych włosach, dwóch kolorach skóry (mam na myśli tzw maskę z fluidu, która dość znacząco odstawała od jej naturalnego kolorytu skóry, który widoczny był tylko na szyi). Była też bardzo gadatliwa. Totalne przeciwieństwo Kasi. I o ile było to możliwe BYŁO GORZEJ. Spadłam z deszczu pod rynnę. Choć niedosłysząca-Sylwia była zachwycona nową przyjaciółką.
Dlaczego Barbie-Ada była gorsza od Kasi? Po pierwsze za dużo mówiła. Codziennie opowiadała o swoim dniu. Słowo w słowo, co jadła, co widziała, kto z nią rozmawiał, o czym się dowiedziała, co ją rozzłościło, co wzruszyło, a z czego się śmiała. Dodatkowo bardzo dużo opowiadała o sobie. Że jej mama jest hiszpanką i stąd jej ciekawa uroda (której swoją drogą nie zauważyłam), że ma kasy jak lodu, że tata jest prezesem jakiejś wielkiej firmy, siostra ma mieszkanie w Krakowie od rodziców, ale nie chce z nią mieszkać, bo się nie lubią, a tak w ogóle to ona pochodzi z Warszawy, ale tam jest strasznie nudno więc uciekła do Krakowa. I tak codziennie. Nie miała żadnych oporów. Mówiła z kim się całowała, z kim uprawiała seks, mówiła, że ktoś ją kiedyś zgwałcił i miała traumę. Totalnie żadnych oporów. Nie tyle było to irytujące co najzwyczajniej w świecie niesmaczne. 
Po drugie uprawiała jogging. Jak mogło mi to przeszkadzać? Skoro sama chciałam zacząć i generalnie uwielbiam wszelkie przejawy aktywności… otóż Barbie-Ada biegała codziennie rano i codziennie wieczorem. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że rano pierwsze co robiła to prostowała włosy, a następnie zabierała się za makijaż. Nakładała dość znaczącą warstwę fluidu. Potem srebrny cień (jakżeby inaczej, przecież srebrny to jak najbardziej kolor na co dzień, polecany zwłaszcza biegaczom), sklejała tuszem rzęsy (malowaniem to tego nie można było nazwać, bo ona tak długo nakładała tusz, aż wszystkie rzęsy były dokładnie sklejone), potem psikała się 20 razy firmowymi perfumami i nakładała sweter odwrócony na lewą stronę. Kiedyś leżąc jeszcze w łóżku (ona zaczynała swój dzień o 5:30) zwróciłam jej uwagę, że ma sweter na lewą stronę odpowiedziała dokładnie tak:
-Wiem, ale gdy biegam to się pocę, więc przed wyjściem do szkoły po prostu przewracam go na drugą stronę. I wiesz lepiej teraz pobiegać ze swetrem wywróconym na złą stronę niż iść w takim do szkoły- Zamrugałam oczami parę razy ze zdumienia. Chwilę zajęło zanim pojęłam sens tego co do mnie mówiła. I uwierzcie mi, bez względu na to jak bardzo rozespana byłam to zdanie obudziło mnie na dobre. Tarzałam się ze śmiechu, oczywiście na zewnątrz nic nie pokazując. I rzeczywiście po bieganiu wpadała i nawet nie myślała chyba nawet o braniu prysznica. Po prostu wysuszała kropelki potu suchą chusteczką, nakładała dodatkową warstwę fluidu, zmieniała buty (jedynie buty w jej stroju miały w sobie coś ze sportowego charakteru, bo biegała w jeansach!), sklejała rzęsy mascarą raz jeszcze, po czym szybko muskała swoje powieki błyszczącym srebrnym, raz jeszcze prostowała włosy, przewracała sweter na prawą stronę i wychodziła na autobus. Dość długo zajęło przyzwyczajenie się do jej dziwnych zwyczajów, ale miałam swój Krakowski sen, więc starałam się nie pozwolić by jakaś dziwna współlokatorka mi go zniszczyła.
Barbie-Ada była też na wiecznej diecie. Zresztą jak ja, ale w jej przypadku było to chorobliwe. Dni były krótsze zimą, więc nie zostawałam tak długo poza bursą i niestety częściej spędzałam tam popołudnia. Ada zaraz po powrocie ze szkoły jadła obiad, przychodziła na górę (ja większość czasu spędzałam ucząc się w łóżku), kładła się na ziemi i przed moimi oczami zaczynała robić nożyce, brzuszki, podskoki, wyskoki i wszystko co można robić nie mając żadnego sprzętu. Aczkolwiek jej zabiegi nie miały wiele wspólnego z fitnessem. Czasem uczyłam się 2 godziny i przez cały ten czas ona leżała na dywanie i machała nogami. Człowiek próbował się uczyć i zamiast własnych myśli słyszał nieprzerwane dyszenie. Sylwia nie miała z tym problemów bo najzwyczajniej w świecie tego nie słyszała! I pragnę też zaznaczyć, że mam bardzo podzielną uwagę i zazwyczaj wykazuję dość dużą zdolność do wielozadaniowości ale w tym wypadku skupienie się było po prostu niemożliwe! Niech to będzie moim „po trzecie”.
Po czwarte codziennie wieczorem Ada uruchamiała swoje wibrujące urządzenie do masażu i masowała nim wnętrze ud, pośladki i podbrzusze. I jakkolwiek nie mam nic przeciwko kobiecemu ciału, tak codzienny pokaz „och jak mi dobrze, jakie to przyjemne” to było trochę zbyt wiele.
Po piąte Ada nagminnie podbierała ubrania i co gorsza nie prała i nie odkładała ich na miejsce! Nie wiem ile wyrzuciłam przez to bluzek, które ginęły, a potem znajdowałam je zwinięte w kulkę, wepchnięte do jej szafy i nie muszę wspominać, ze pachniały jej joggingiem… Cóż przynajmniej odświeżyłam nieco swoją szafę J
Adusia podbierała też sztućce i kubki, co gorsza gubiła te pierwsze! Z 16 częściowego zestawu z Ikei po mieszkaniu z Adą zostało mi około 10. Nie wspominając o kubkach, które Ja jako zapalony kawopijca naprawdę szanuję i mam swoich faworytów w kubkowej kolekcji.  Ona bezcześciła je pijąc w nich swoje mikstury na odchudzenie, nie myła ich, pleśniały i potem musiałam je odkażać przed kolejnym użyciem! Fuj!
(kolejna część nie jest wskazana dla ludzi o słabych nerwach…)
I po szóste - pewnie nie ostatnie ale tylko tyle faktów przychodzi mi na chwilę obecną do głowy – kiedyś spotkałam ją w toalecie i było to chyba najgorsze spotkanie w moim życiu. Mieliśmy w bursie 4 kabiny wc, jedna obok drugiej, przegrodzone jedynie półściankami. Weszłam do jednej z kabin i zaczęłam robić to do czego toaleta jest stworzona. I nagle usłyszałam dochodzące z kabiny obok „ciśnięcie” i zdanie powtarzane w kółko „Jestem szczupła, jestem szczupła… Jestem szczupła”. Gdy rozpoznałam osobę, do której należał głos o mały włos nie posikałam się ze śmiechu – co nie byłoby wielkim problemem zważywszy na to, że byłam w toalecie. Barbie-Ada defekowała i w jakiś dziwny sposób nawet do toalety przywędrowała za nią jej mania diety. Powtarzała to zdanie niczym litanie i słyszałam je jeszcze myjąc ręce. Tamtego wieczoru naprawdę jeszcze ciężej było mi siedzieć z nią w jednym pokoju, ale całe szczęście muzyka w słuchawkach i czytanie zabiło moje obrzydzenie jej osobą. Co niestety nie zmieniło faktu, że za każdym razem gdy brała papier toaletowy przy wychodzeniu z pokoju miałam ochotę powiedzieć „miłego odchudzania!" :) 
Mimo, że ja przeżywałam katorgę mieszkając z nią, to przynajmniej Luke dobrze się bawił dostając sms'y z najnowszymi osiągnięciami mojej współlokatorki :)

A w następną sobotę odpowiem na resztę pytań z zeszłego tygodnia :
Dlaczego uciekałam z bursy? Po co jeździłam raz w tygodniu w okolice Nowego Sącza? Jak długo wytrzymałam z Barbie-Adą i Niesłyszącą-Sylwią?

czwartek, 7 marca 2013

Queen Riri.

Mam beznadziejny gust muzyczny. I wcale nie przesadzam i nie jest to kokieteria z mojej strony. Trochę tak jakby ktoś zmaterializował mój gust muzyczny, ułożył z niego wielką kluskę i potem zmielił ją w maszynce do mięsa.
Na moim last.fm'ie (profilu muzycznym na portalu, który skrzętnie gromadzi informacje o tym czego słucham na komputerze i na laptopie) widać bardzo wyraźnie, że mam jakieś zaburzenia osobowości. Nie wspominając już o tym, że momentami jeden utwór jest odsłuchiwany w kółko 20-50 razy. Rihannka przeplata się z Michaelem Buble, Coldplay'em, gdzieś pomiędzy znalazł się David Getta, Florence and the Machine i na koniec jeszcze Maroon 5. Istny BIGOS. O tak. To jest dobre porównanie dla mojego gustu muzycznego. Mój gust jest jak bigos. Wszystkiego po trochu. A dzisiaj od rana w głośnikach The Lumineers i Mumford and Sons. Kocham ich sielskie dźwięki i słucham ich (bądź nucę) zawsze gdy mam luźniejsze przedpołudnie lub gdy jestem w kuchni i walczę z gotowaniem.
 Tu wyżej można zauważyć proces mielenia. I jak widać Rihanna mimo wszystko od ostatnich 12 miesięcy absolutnie króluje. Zresztą jak jej nie kochać? Jej się po prostu miło słucha (choć trzeba przyznać w wypadku Riri co za dużo to nie zdrowo). Nie wspominając o tym, że jej elektryzujące brzmienie pobudza moje ciało do ruchu i uwielbiam kręcić hula hoopem do jej piosenek. Lub po prostu wygłupiać się z siostrą - niektórzy nazywają to wygłupianie tańczeniem, aczkolwiek ja będę powściągliwa i nie określę wymachiwania biodrami, czterema kończynami i wykręcania szyją tańczeniem. 

Każdą płytę znam praktycznie na pamięć. I nie mogę się doczekać aż zobaczę ją w lipcu (mam nadzieję) na żywo. Nie chodzi może o jej postać prywatnie, bo nie jestem jedną z tych fanów, którzy skrzętnie śledzą każdy ruch swojego idola. Ja jestem po prostu słuchaczem i jestem ciekawa jak będzie wyglądać jej show w Polsce. Tak! Tak! Tak! Zamiast jechać do Kolonii na koncert od którego dzieli mnie 20 minut s-bahn jadę do Polski nad nasze polskie morze tylko po to by szaleć na koncercie z moją Suzi! Nie jest to może logiczne, ale czy wszystko musi być? 
I mimo, że tak jak zaznaczyłam nie jestem żadnym psychofanem, to nie mogę nie zauważyć jak piękna jest Rihanna. Nie jest idealna, co to to nie. Ma czoło jak z Kolonii do Krakowa, ale mimo wszystko jest urzekająco piękna. Mocno zarysowane kości policzkowe, pełne usta, kocie oczy i włosy za którymi transformacją przestałam nadążać dawno temu. Jest jedną z nielicznych kobiet, którym pięknie jest we fryzurze na pixie, w długich, krótkich, blond, ombre, z odrostami, ciemnymi, pasemkami, kręconymi, bobie, różowym kolorze... no nic więcej nie przychodzi mi do głowy, chyba, że wszystkie kolory jak znam ale chyba pojęliście puente. Jest po prostu wyjątkowa. 

I chyba właśnie przez tą wyjątkowość jest cholernie kobieca. I zawsze gdy widzę, że znów zmieniła fryzurę (nawet jeśli to tylko peruka i zmiana trwa jeden wieczór) zazdroszczę jej bycia kameleonem. Takiej nieodpartej ochoty wiecznych zmian. Wiecznej transformacji. To się czuje patrząc na nią, to się czuje słuchając jej płyt. Ona ciągle szuka stylu muzycznego, ciągle szuka swojego brzmienia, wciąż szuka swojego szyku, idealnej fryzury i ogólnie - dojrzewa na naszych oczach. Z nastolatki przemieniła się w nadal błądzącą młodą kobietę, przed którą jeszcze długa droga do znalezienia wszystkiego czego szuka. A najlepsze jest w tym wszystkim to, że robi to na naszych oczach, bez kokonu. Wszystkie wpadki, niewypały i błędy, ale także sukcesy, piękne stylizacje i co najważniejsze nie zapominając o tym, że jest przede wszystkim piosenkarką - zachwycające piosenki i fantastycznie zestawione płyty.
Zazdroszczę jej braku obawy przed zmianami. I niżej wyjaśnię dlaczego podziwiam tą kobietę-kameleona.
Miałam krótką fazę na fryzurę pixie , gdy moje włosy niemiłosiernie się nie słuchały i wypadały szybciej niż odrastały. Ale ja za bardzo boję się zmian i zabaw z włosami. Wiem, że włosy to nie ręka i odrosną, ale mimo wszystko, czas który potrzebny jest na powrót do ich pierwotnego stanu przeraża mnie na tyle, że nosze praktycznie taką samą fryzurę od 14 lat :) No może nie taką samą, bo przeszłam przez grzywki i stopniowanie, 3 lata temu zrobiłam sobie nawet machoniową czerwień jakimś szamponem koloryzującym (wyszedł fioletowy, a potem przeszedł przez czerwień aż do różowego, na bladoróżowym kończąc zanim wrócił do mojego naturalnego, więc powiedzmy sobie szczerze, nie byłam za bardzo zadowolona z efektu). Było też radykalne cięcie do ramion w zeszłe wakacje, ale to tylko dlatego, że po stresach roku poprzedniego moje włosy potrzebowały odpoczynku od długości do pasa. I zniosłam to jakoś, nawet część znajomych uważa (z Suzi na czele), że była to moja najlepsza decyzja "włosowa" ale mimo wszystko ja zniosłam to dość ciężko (weszłam do fryzjera, powiedziałam, że jestem tu nie ze swojej woli, a z woli moich wypadających włosów, zaznaczyłam, że ma mnie nie oszpecić, zamknęłam oczy na fotelu fryzjerskim, zapłaciłam i wyszłam nie spoglądając w lustro, swoją nową fryzurę zobaczyłam dopiero na przystanku autobusowym gdzie próbowałam dojrzeć w szybie jak wyglądam). Ale od tamtego czasu rosną sobie jak im się podoba i jedyne co z nimi zrobiłam to ledwie widoczne ombre na końcach, które mimo wszystko trochę je ożywiło. 
Musze iść podciąć końcówki - tego też nie lubię ale to mus! 
A poza tym, coraz częściej myślę o przyciemnieniu ich... I przed przyciemnieniem powstrzymuje mnie tylko i wyłącznie strach przed zmianami. 
Kurczę!
No ale popatrzcie na nią, Queen Riri, nieprawdaż?

wtorek, 5 marca 2013

Kot pesymista.

Podniosłam wczoraj pana Kota na ręce i przeraziło mnie jaki ciężki jest. Postanowiłam więc go zważyć pamiętając o tym, jak odchudzałam go przed przeprowadzką, żeby zmieścił się w limicie 4-4,5 kg :) Zrzucił kilogram w miesiąc, ale było to obłożone moim własnym prywatnym cierpieniem, bo codziennie rano budziły mnie lamenty zatytułowane "nasyp mi jeść, jestem głodny" momentami przeplatane arią "jestem taki biedny i głodny!".
Kot oczywiście nie chciał stać samodzielnie na wadze i uciekał gdzie pieprz rośnie więc wpadłam na pomysł, że najpierw zważę się trzymając go na rękach, a potem samą siebie i odejmę od siebie te dwa wyniki, uzyskując w ten sposób wagę faktyczną mojego kocura. Różnica wynosiła 7 kg!! Co tylko potwierdzało powiedzenie, że zwierzęta upodobniają się do właścicieli...

Na początku nie pojęłam wagi sytuacji. Dopiero gdy spytałam wujka Google ile powinien ważyć dorosły kocur Syjam przeczytałam, że: "Gdy mówimy o dorosłych osobnikach, to kocury przeciętnie ważą od 2,5 do 4, 5 kg, zaś kotki od 2,5 do 3,5 kg." Nie ma żadnych wątpliwości. Mój Kot ma minimum 2,5 kg nadwagi - i jest to absolutne minimum, które musi zrzucić! 
Bardzo rozśmieszyło mnie też zdanie poniżej informacji o wadze "Dlatego w niczym nie przypominają większości tłuściutkich, domowych kotów, które leniwie wylegują się na fotelu, gdyż są smukłe, zwinne i niezwykle ruchliwe." - Toż to opis mojego kocura (ten fragment o tłuściutkich, domowych kotach, wylegujących się w fotelu). Aczkolwiek mój Kot nie wyleguje się w fotelu tylko na łóżku, kanapie, biurku, balkonie, parapecie, dywanie, kartonie, swoim legowisku, tudzież panelach o ile słońce na nie świeci i przyjemnie grzeje. Mój Kot mimo, że rasowy, ma jednak więcej z wiejskiego dachowca niż mi się wcześniej wydawało. I fakt jest zwinny i ruchliwy - ale z tych cech akurat najmniej korzysta.

Dodatkowo powiem wam skąd tytuł notki. Otóż wszyscy znamy paradoks szklanki wody (Szklanka jest w połowie pełna. Szklanka jest w połowie pusta.). Ponoć to jak opisujemy szklankę napełnioną wodą do połowy jej objętości pokazuje jakie podejście mamy do życia. 
Optymista powie naturalnie, że szklanka jest w połowie pełna. Pesymista natomiast stwierdzi, że szklanka jest w połowie pusta. Nie będę się teraz zagłębiać w problematykę tych zdań orzekających (aczkolwiek dla mnie jako dla osoby pasjonującej się biologią i chemią szklanka zawsze jest pełna bo resztę złudnie pustej przestrzeni wypełnia powietrze) zwłaszcza, że polonistką nie jestem. Mój Kot natomiast zdecydowanie należy do pesymistów. Dla niego miska (w tym przypadku odpowiednik szklanki) jest zawsze pusta. Choćbym nie wiem ile karmy wsypała, on zawsze jedząc odwraca się i patrzy na mnie smutnym wzrokiem "zobacz, jedzenie znika...". I czasem zaczyna lament o jedzenie nawet jeśli na dnie miski są jeszcze okruszki. Tak zapobiegawczo jakbym gdzieś wyszła i zapomniała go nakarmić - tak jakby taka sytuacja kiedykolwiek miała miejsce! 
Zatem nie dość, że mam Kota pesymistę, to jeszcze muszę go odchudzić. A wszyscy będący kiedykolwiek na diecie redukcyjnej wiedzą jaka to "przyjemność". Zresztą sam Kot na wieść o diecie przespał cały dzień chyba akumulując energię.
Reasumując od przedwczoraj na wadze kuchennej odważam równe 80g suchej karmy (jego dzienną dawkę, którą wsypuję gdy jest głodny, codziennie zostawiając sobie nieco na uspokojenie porannego lamentu) i tydzień po tygodniu będę zmniejszać tą dawkę o 5g, aż dojdziemy do 50g. Oprócz tego ganiam go po domu, bawimy się w aport jego ulubionego szczurka z Ikei i codziennie razem się rozciągamy na macie. I za miesiąc znów się razem zważymy z nadzieją, że zobaczymy na wadze przynajmniej kilogram mniej (mnie też to się tyczy - niestety).
Więc oficjalnie - mój Kot podjął wyzwanie i walczy o piękną sylwetkę na lato :)

poniedziałek, 4 marca 2013

Versatile Blogger Award

Chcę na wstępie bardzo podziękować użytkownikowi Aparatka za nominację do Versatile Blogger Award. Jest mi bardzo miło i chętnie wezmę udział :)

  • każdy nominowany powinien pokazać nagrodę Versatile Blogger Awards u siebie na blogu;
  • podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu;
  • ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie;
  • nominować 15 blogów;
  • poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów.
    
Zatem zaczynamy zabawę od siedmiu faktów na mój temat. 

1. Moim największym marzeniem jest zostanie chirurgiem plastyczny i mimo, że przeniosłam swoje studia na okres późniejszy nadal celuję (idealistycznie) w medycynę. Dałam sobie po prostu czas (3-4 lata max) na próby dostania się na medycynę (plus spełnianie marzeń w międzyczasie bo jak nie teraz to kiedy), jeśli po tych 4 latach dalej nie będę studentką akademii medycznej to pomyślę nad planem awaryjnym (coś tam już w głowie kiełkuje ale póki co tylko kiełkuje, bo całą energię poświęcam medycynie).

2. Od sierpnia mieszkam ponownie u rodziców (po 3 latach przerwy) w Niemczech i pracuję dorywczo jako niania czterech dziewczynek z piekła rodem.

3. W ciągu najbliższych 2-3 lat zamierzam wyjechać do USA lub UK jako au-pair by poznać tamtejsze życie, pozwiedzać i ogólnie zobaczyć trochę świata. W końcu tu i tak robię to samo za podobne pieniądze, a czemu by nie spróbować swojej szansy w spełnieniu Amerykańskiego Snu :)

4. Moją najlepszą przyjaciółką i równocześnie siostrą z wyboru jest moja kuzynka Suzi, oprócz tego raczej nie rzucam słowa "przyjaciel" na wiatr i obdarzam tym tytułem tylko najważniejszych i najwierniejszych. BFF ma być na prawdę forever, a nie tylko do pierwszej kłótni.

5. Moją największą traumą o której mogę pisać publicznie było usypianie mojego starego psa jamniczki o imieniu Kili. Nigdy nie zapomnę cichnącego bicia serca, spokojnego oddechu i ostatniego spojrzenia w moje oczy. Nigdy nie zrozumiem jak można skrzywdzić świadomie zwierzę i z całego serca potępiam wszelkie przejawy tego zjawiska. O innych traumach jeszcze nie jestem gotowa pisać.

 6. Mam psa i kota. Pies - Golden Retriever o imieniu Metka boi się wszystkiego i zamiast być psem obronnym jest przytulanką. Kot rasy Syjamskiej o imieniu Kot (stara odmiana) śpi, je, śpi, je, śpi, je i czasem zasłoni mi swoim wielkim brzuchem ekran jak nie chcę się bawić. Warto też wspomnieć, że Kot waży 2 razy tyle ile powinien ważyć dorosły osobnik jego rasy...ale o tym będzie cały wpis.

7. Uspokaja mnie jedzenie i gotowanie ogólnie. Jak mam stres zajadam go (niestety). Ale jeśli mam stresujący okres w życiu to gotuję, piekę, planuję zakupy, a potem jem. Taki mechanizm obronny.

I chyba tyle. Myślę, że wyczerpałam temat. Swoją drogą przy okazji zainspirowało mnie to do paru nowych wpisów :)
A oto moje nominacje:
http://parawkuchni.blogspot.de/
http://ikupasi.blogspot.de/
http://gosiaqka.blogspot.de/
http://karolina-partofmylife.blogspot.de/
http://sztukastudiowania.blogspot.de/
http://nad-przepascia.blogspot.de/
http://dariaanna.blogspot.de/
http://szaroscgwiazd.blogspot.de/
http://mirabelkowy.blogspot.de
http://emamija.blogspot.de/
http://mrucznie.blogspot.de/
http://paryska88.blogspot.de/
http://pookcook.blogspot.de/
http://forward-pola.blogspot.de/
http://bayaderka.blogspot.de/

I wytłumaczenie dlaczego te blogi, a nie inne. Generalnie te blogi są moimi ulubionymi, ale oczywiście nie jedynymi, które śledzę :) Do czytania, do gotowania, do podglądania pomysłów i podziwiam każdego autora z osobna za pracę i wysiłek jak wkłada w prowadzenie swojej przestrzeni w blogosferze. I każdy z nich czytam w miarę możliwości tak regularnie jak się da. Komentuje każde wpisy, krytykuję, podziwiam, trzymam kciuki, śmieje się razem z autorem, albo podkradam przepis i błyszczę przed całą rodziną :) Nie znam autorów osobiście (z jednym wyjątkiem) ale mam bardzo często wrażenie, że jest inaczej. Bo blogi naprawdę pozwalają poznać ludzi czasem lepiej niż rzeczywistość. I powstaje czasem taka dziwna "wiązka" która może trwać latami mimo przerw. 



sobota, 2 marca 2013

Be careful what you wish for... czyli moja wielka życiowa podróż. part. 2

Wedle obietnicy dodaje kolejny part mojej "opowiastki".

Dla przypomnienia, jak w moich ulubionych serialach : PREVIOUSLY ON "Be careful...": (kliknij by przeczytać cały part 1)
Znudzona swoim statecznym życiem postanawiam rzucić się w wir przygody i wyjeżdżam do Krakowa do liceum. Na miejscu mieszkam w bursie, w trzyosobowym pokoju z Kasią-Matematyczką i Niedosłyszącą-Sylwią. Ta część rusza w dzień rozpoczęcia roku szkolnego...

Part. 2 "Zachłyśnięta snem, który się ziścił”.
Rano stwierdziłam, że wyjadę 1,5 godziny wcześniej przed rozpoczęciem co da mi czas na ewentualne zgubienie się, odnalezienie na nowo i przede wszystkim znalezienie drogi z przystanku do szkoły. Wstałam już o 6, ubrałam się i czekałam na łóżku aż wybije godzina w której powinnam wyjść z domu na autobus. W tym momencie ktoś 3 razy zapukał i bez oczekiwania na odpowiedź do mojego pokoju wpadła zdyszana Magda. Wspomniana dziewczyna która była z tej samej klasy co ja. Spytała "Możemy razem jechać? Będzie raźniej..." - oczywiście przystałam na tą propozycję, mimo, że jak się okazało Magda też nie ma pojęcia jak dojść do naszej szkoły. Pamiętam jak dziś jak w końcu wyszłyśmy razem, weszłyśmy do autobusu 124, całą drogę rozmawiałyśmy o tym co nas tu sprowadza i potem w końcu po 40 minutach krążenia w butach na obcasie znalazłyśmy nasze nowe licem. 

Weszłyśmy do sali gimnastycznej gdzie wisiały wielkie litery oznaczające nazwy naszego oddziału. Widziałam Kasię moją współlokatorkę, która stała pod H. Swoją drogą nawet nie pomyślałam o tym by ją spytać jak dojść do liceum, czy ewentualnie nawet z nią tam pojechać. Nie było chemii między nami. My z Magdą stanęłyśmy pod F, gdzie zebrana była już dość spora grupka. Pamiętam doskonale, że przede mną stała dość potężna dziewczyna o bardzo ciepłych oczach Kolaska, która potem była moją dość dobrą koleżanką, mimo, że teraz kontakt się całkiem urwał. Za nią stała dziewczyna z bordowymi końcówkami włosów, buntownica o pewnym siebie spojrzeniu, która wydała mi się mega wredna. Co się potem okazało, pewne miała tylko spojrzenie, bo straszna z niej panikara, końcówki z czasem się sprały, ale sama w sobie Kaka była cholernie sympatyczna. Mimo, że zakręcona i dziwna. Pozory mylą, zresztą ona też opacznie mnie oceniła. Widziała we mnie straszną kujonkę z prowincji. A jak by nie było moje miasto prowincją nie jest i kujonką nigdy nie byłam i raczej nie będę. Kaka dziś jest moim jedynym połączeniem z przeszłością i liceum. Uwielbiam ją, za jej odmienność. Mimo, że nasza przyjaźń nigdy nie była akceptowana przez Luka (który w tym momencie opowieści był kimś pomiędzy przyjacielem, a chłopakiem) to do dziś utrzymujemy kontakt i fajnie jest czasem porozmawiać z kimś, kto w sumie jako jedyny rozumiał mnie przez całe liceum. Gdzieś z boku stał chłopak z włosami na żel jak jeżyk i uwierzcie - zwątpiłam. Wydawało mi się, że do dobrego liceum nie idą tacy ludzie - wiem, wiem, byłam okropna i stronnicza i oceniałam ludzi po wyglądzie. Młoda, głupia byłam. Okazało się, że chłopak - Igor - żel z włosów zmył już drugiego dnia (choć potem przez 3 kolejne lata przeszedł przez wszystko na tej głowie!) i okazał się całkiem babski, ale sympatyczny i zabawny. Choć mega wredny i irytujący. Stałam z Magdą i zgadywałyśmy kto będzie naszą wychowawczynią gdy podszedł do nas chłopak z naprawdę śmiesznym wschodnim akcentem i w ciągu 5 minut ciągłej paplaniny opisał prawie cały swój życiorys łącznie z tym, że myślał, że rozpoczęcie jest na 7 rano i że siedzi tu już 3 godziny ponad, a także jest to pierwszy raz kiedy w ogóle jest w tym budynku bo szkołę załatwiał mu brat. I w ten sposób poznałam Cubusa. Była też Lidia. Wysoka, o ciekawej nietuzinkowej urodzie i wyglądzie kujona. Bardzo ambitna i bardzo ładna. W tym wypadku wygląd nie kłamał. Lidzia była kujonką, ale w pozytywnym sensie. Była sumienna i systematyczna, a do tego sympatyczna. Połączenie idealne. I mimo, że nie zawsze się zgadzałyśmy była też dość ważnym pierwiastkiem mojej przygody (choć oczywiście nie ma żadnych wątpliwości, że najważniejszym pierwiastkiem był Luke, a najważniejszym związkiem - jak już tak chemicznie rozmawiamy - był mój związek z nim). Z Magdą mimo, że na początku się zżyłam, to z czasem oddaliłam się od niej dość znacząco. Głównie dlatego, że miałyśmy inne podejście do życia, inny gust, inne towarzystwo i generalnie byłyśmy jak dwa przeciwne bieguny. I mimo, że nigdy tak naprawdę nie nazwałyśmy tego po imieniu to myślę, że po 3 miesiącach dość intensywnej znajomości zerwałyśmy ze sobą. I w zasadzie przez te 3 lata takim dość stałym składem mojej szkolnej podróży byli Kolasa, Kaka, Igor, Cubus i Lidzia.

W zasadzie chyba właśnie w takim składzie poszliśmy na rynek „lepiej się poznać” pierwszego dnia po rozpoczęciu. Choć był z nami ktoś jeszcze. Pewnie jakaś Dominika, albo Andżelika – ale to nieważne, bo nawet jeśli ktoś jeszcze był to była to raczej osoba z grona ludzi, których można włożyć do szufladki „rozmawiałem z osobą krócej niż 15 minut”. To dziwne jak niewielki procent ludzi z ponad 30-osobowej klasy odbił jakikolwiek ślad w moim życiu. Dla mnie szokiem było, że z mojej nowej szkoły na Rynek był rzut beretu. Byłam zachwycona! Pamiętam, że wrzesień tamtego roku rozpieszczał nas pięknym słońcem, kolorami jesieni i wysokimi temperaturami, więc jeszcze wiele popołudni spędzałam z Magdą, w grupie, lub sama na bulwarach wiślanych każdego jednego dnia odkrywając jaką szczęściarą jestem. Utwierdzałam się tylko w przekonaniu, że ten wyjazd to najlepsza rzecz jaka mi się przytrafiła. Niemal oddychałam Krakowem. Żyłam nim. Budziłam się skoro świt i aż do zmierzchu próbowałam wchłonąć jak najwięcej tej radości. I nie przesadzam. Naprawdę tak było. Mimo, że zawiodłam się nieco, bo w mojej dziewczęcej główce wtedy ważną składową mojego wskaźnika szczęścia był Luke, a byłam przekonana, że moja przeprowadzka do Krakowa miała być przypieczętowaniem tego związku. Ale nie była. W zasadzie aż do lutego kolejnego roku nie potrafiliśmy zdefiniować charakteru naszego związku. Ale o tym kiedy indziej.


Dni mijały w przeciwieństwie do mojego zauroczenia Krakowem, które każdego dnia było coraz silniejsze! Nie spędzałam jednak dużo czasu w bursie. Starałam się wręcz spędzać tam jak najmniej czasu. Kasia-Matematyczka w zasadzie niewiele mówiła. Ciężko było wyciągnąć z niej coś więcej niż odpowiedzi na pytanie proste. Ale cisza mi nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Bo Niedosłysząca-Sylwia nie dość, że głośna, to jeszcze irytująca. Zadawała milion pytań i wszystko chciała wiedzieć. Była nieznośna! Ale była w porządku (przynajmniej tak mi się wydawało). Dopóki nie ustawiła sobie na budzik piosenki Lady Gaga „Paparazzi”. Naturalnie jako osoba niedosłysząca Sylwia nie słyszała także swojego budzika. Więc zrelaksujcie się, wyobraźcie sobie, że słodko śpicie i nagle odzywa się nie wasz budzik. Mieszkałyśmy w bursianej wspólnocie więc nie był to problem i wiedziałam, że może tak się zdarzyć. I w przypadku normalnej osoby, budzik zostałby wyłączony, a ja wróciłabym w objęcia Morfeusza później nawet nieświadoma, że coś przerwało mój sen. Jednak w przypadku Sylwii Lady Gada śpiewała, i śpiewała. I otwierałam jedno oko i słyszałam „Papa paparazzi… nnananaananananananaa Do you love me? Papa paparazzi…!” i tak przez 3 i pół minuty, do końca piosenki. I cisza trwała przez 10 minut drzemki, która włączała się automatycznie przez niewyłączenie budzika. W tym czasie drzemałam tylko po to by znów usłyszeć „Papa paparatzzi…nanananaanananaaanaa until you love me… papa paparazzi”. Pierwsze parę razów było to nawet zabawne. Ale czasem ta piosenka leciała 5-6 razy z 10 minutową przerwą pomiędzy 3,5 minutowym występem. W dni kiedy miałyśmy wszystkie na podobną godzinę jej budzik nie stanowił problemu. Jednak w dni, kiedy ja miałam na 11, a ona na 7:30 miałam ochotę ją zabić. Zawsze miałam pod ręką coś niepozornego, czym można byłoby w nią rzucić, żeby się ocknęła. I oczywiście rozmawiałam z nią na ten temat, ale ona kocha tą piosenkę i nie może wstawać do niczego innego. Tak więc Lady Gagi od tamtego okresu czasu mam po dziurki w nosie i jak słyszę piosenkę „Paparazzi” to mam ochotę wyrzucić radio przez okno! Aż mnie trzęsie mimo, że minęło już sporo czasu i można by przypuszczać, że mi już przejdzie… Ale nie. Nie minęło. I Sylwia ostatecznie zmieniła piosenkę na dzwonek w drugim semestrze. Na "Just Dance" także Gagi. I nie muszę wyjaśniać jak wyglądały moje poranki od tamtej pory...

Co było nie tak z Kasią? I dlaczego uciekałam z bursy? Oraz dlaczego jeździłam raz w tygodniu na popołudnia w okolice Nowego Sącza?
O tym w następną sobotę.
A ja tymczasem biorę się za ćwiczenia i po południu idę korzystać z uroków pięknego słonecznego dnia i wybieram się na długi spacer do lasu z Metą.