piątek, 25 listopada 2011

Maturalna katastrofa...

Czy tylko ja czuję już w powietrzu święta?

Jutro na 9.00 UJ, a potem jadę do babci na półtora dnia, dotrzymać towarzystwa i w miarę możliwości pomóc moim ulubionym dziadkom...

Co się tyczy matur próbnych to mogę je podsumować jednym krótkim wyrazem - katastrofa. Tak więc bierzemy się za siebie!
Muszę skończyć pierwszą klasę z biologii do końca roku i skończyć nieorganiczną w tym samym terminie. W poniedziałek co gorsza mam jakiś dziwny sprawdzian z matematyki z powtórek z pierwszego działu, a ja nie mam notatek nawet z jednej lekcji z tego działu. Więc weekend u babci zapowiada się dość pracowicie...
Może dlatego tak tęskno mi do świąt i wciąż nucę... "Last Christmas" Wham'u...
I gwoli ścisłości na pocieszenie na mojej tapecie tymczasowo widnieje mały obrazek, a mianowicie:

czwartek, 17 listopada 2011

Coraz bliżej święta...

Do świąt pozostało 38 dni, wraz z dzisiejszym. Nie mogę się już doczekać. Zaraz po obudzeniu weszłam na e-mail sprawdzić, czy prezenty, które dotychczas kupiłam, są już wysłane. I co tam znalazłam? Prezent dla mojego Łukasz już idzie z Mazowieckiego. Więc wchodzę teraz obsesyjnie na stronę główną dhl i śledzę losy mojej paczuszki. Nie mogę się doczekać jak już ją będę miała ukrytą w szafie, bo wtedy będę mogła spokojnie odetchnąć. W końcu najważniejszy prezent będzie na swoim miejscu. 

Już pomijając całkiem fakt, że Łukasz mnie zostawił tydzień temu, to mimo wszystko nadal mam nadzieję. Ja nabroiłam, ja posprzątam. Jutro jesteśmy umówieni u mnie wieczorem. Ugotuję obiad, zapalę świeczki, włączę muzykę, która będzie koić nasze zszargane nerwy, bo jestem świadoma, że mamy sobie wiele do wyjaśnienia. Co gorsza nie obejdzie się bez krzyków i wyrzucania sobie wzajemnego win. To przykre co nie zmienia faktu, że nadal się kochamy i musimy to jakoś rozwiązać. Plotę trzy po trzy, ale to wszystko przez nadmiar termodynamiki krążącej między moimi neuronami z prędkością światła. 

Muszę zmienić siebie. I to nie chodzi o znaczenie stricte fizyczne, nad tym już pracuję od paru tygodni, ale chodzi o moje wnętrze. Nie będę oszukiwać, nie będę stawiała kogokolwiek ponad Łukasza, nie będę wyżywać się na nim i przede wszystkim, rozkocham go w sobie na nowo. Tym razem pokocha prawdziwą mnie, a nie wykreowaną przeze mnie postać.
Skoro kochał tamtą, to tą, która jest czysta jak łza, szczera i prawdziwa, pokocha tym bardziej, prawda?
Musi mnie pokochać. W końcu to zawsze byłam ja, prawda? 


A póki co...

czwartek, 10 listopada 2011

Wonderwall.

Potrafię pisać tylko o sobie. Dlatego propozycja pisania felietonów dla strony internetowej całkowicie mi nie pasowała, bo musiałabym pisać też o innych rzeczach i osobach, nie tylko o sobie. A ja jestem takim egocentrykiem blogowym. Zresztą nie ma się co dziwić. Prowadzę bloga od ponad sześciu lat i fakt, zaczynałam od pisania jakiś śmiesznych opowiadań, ale przez cały ten okres miałam swój pamiętnik w sieci. I takie zboczenie "zawodowe" chyba zostanie mi już do końca mojej blogowej przygody.

Moje dawne podejście do miłości i życia można w skrócie nazwać - modern. Wszystko minimalistyczne, bez zbędnych formalności. Dawna Maja na ślub mówiła - "Zwariowałeś? Nigdy w życiu! Po co komplikować sobie życie niepotrzebną robotą papierkową i formalnościami? Jeśli ludzie mają być razem to będą ze sobą bez względu na to czy będą mieli obrączki czy nie." Obecna Maja szanuje ślub. Może nie jako sakrament, bo do kościoła mam nadal indywidualne podejście, ale szanuje małżeństwo jako przysięgę. Dawna Maja nie chciała dzieci. Obecnie nadal nad tym myślę. Jestem niepoczytalna. Zakręcona i wiecznie rozkojarzona. Wydarzenia z przeszłości, o których pisać nigdy nie będę tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie powinnam mieć dzieci, nawet jeśli ich chce. Kiedyś marzyłam o wielkim, nowoczesnym mieszkaniu, a teraz jedyne o czym myślę to kawałek podwórka dla siebie. Dlaczego to piszę? Bo nie zmieniłam się tak po prostu. Nie obudziłam się z dnia na dzień i nie pomyślałam - o , jednak powinnam wyjść za mąż pewnego dnia. Ten cały proces trwał miesiącami. Nawet tak naprawdę nie wiem kiedy to nastąpiło. Zresztą te przytoczone przykłady to tylko kropla w morzu wszystkich zmian, które we mnie zaszły od kiedy jestem z Łukaszem.


Do czego zmierzam? Miłość nas zmienia. Wiem, zabrzmiało to zdecydowanie bardziej patetycznie niż miałam w zamiarze. Związki nas zmieniają. Boje się, że pewnego dnia obudzę się i spojrzę w lustro i nie zobaczę w nim siebie, tylko kogoś kogo nie znam. Już momentami tak się czuję. Otwieram usta podczas dyskusji i mam wrażenie, że to nie ja mówię. Słowa same płyną potokiem z ust, a ja nie potrafię tego zatrzymać. Tak samo jest z planami i marzeniami. Już nie wiem czyje są plany do których realizacji dążę. Moja? Nasze? A może po prostu jego?

Mój związek jest generalnie udany. Jestem szczęśliwa przez większą część czasu. Po prostu ostatnio mamy kryzys. Znacznie dłuższy niż wcześniej mieliśmy "przyjemność" miewać. Mam też wrażenie, że jesteśmy w tym punkcie, gdzie należy podjąć parę decyzji, przeprowadzić parę rozmów i wypadkową tych zdarzeń będą dwa wyjścia - albo się ze sobą zestarzejemy, albo lada moment rozstaniemy. Bo póki co stoimy w miejscu. A ja strasznie nie lubię stać w miejscu.
Moja przyjaciółka mawia, że w związkach są takie etapy, które po kolei trzeba pokonywać, żeby trwać ze sobą w związku. W skrócie, bez zbędnych filozofii życiowych tejże przyjaciółki, chodzi o to, że po pewnym czasie pary przechodzą kryzys. Pierwszy po 2 miesiącach, drugi po 6, kolejny po 1,5 roku, następny po 3 latach. I jeśli przebrną przez ten ostatni to duże prawdopodobieństwo, że są swoimi bratnimi duszami i to oni będą tymi, którym uda się dobiec do mety razem.
Więc jak będzie? Biegniemy, czy zawracamy?

Hanumas. Chrismukkah. We go all out.

Gdy piszę na blogu to tak jakby przyznanie się - tak, jestem samotna. A że wstyd mi było przyznać się do tego na moim poprzednim blogu, do którego mimo usilnych starań miało adres paru moich znajomych i pseudo-przyjaciół. A nie o to chodzi. Chodzi raczej o uzewnętrznianie się nie do końca publiczne mimo, że nie używam pseudonimu, nie ukrywam imienia, ani miasta w którym mieszkam. Mieszkam w Krakowie, stolicy kulturalnej Polski. Nie do końca co prawda wykorzystuje wszystkie możliwości jakie daje mi to miasto, ale z braku czasu, cieszy mnie nawet wieczorny spacer po starówce. 


Wcześniej przeprowadzałam się wiele razy z jednego portalu na drugi. Ale zawsze każdy kolejny blog był kontynuacją poprzedniego. I w ten sposób nigdy tak naprawdę nie zaczęłam od nowa. A tego potrzebuję. Stąd ten blog, który mam nadzieję odciąży moje barki. Nie można go skatalogować, bo tak naprawdę to będę pisała o tym, co mi ślina na język przyniesie. Zresztą pierwsze notki zawsze są nieskładne, choćby dlatego, że każdy chce się kulturalnie przywitać z nieistniejącą publiką. Zatem, napijmy się za mój nowy blogowy start. 


A ten dziwny obrazek to wynik tego, że mimo dwóch niemalże miesięcy oddzielających nas od świąt, ja już martwię się o swoje finanse. Moja rodzina jest tak mała, że nie martwię się o ilość, tylko raczej o jakość. Przyzwyczaiłam moich domowników i dziadków do tego, że prezenty ode mnie najjaśniej błyszczą, są największym zaskoczeniem, a pod choinką wyglądają najokazalej. A tu w tym roku, po wielkim krachu finansowym doszłam do wniosku, że po prostu muszę pomyśleć o prezentach znacznie wcześniej, nim jeszcze sprzedawcy zorientują się, że ludzie szaleją przed świątecznie i z okazji tego, każdy będzie chciał zarobić jeszcze więcej. Zresztą ja uważam, że listopad to najlepszy okres na kupowanie prezentów. Mało kto jest na tyle przezorny, że już zaopatruje swoje domowe schowki w upominki dla bliskich, a dzięki temu nie ma kolejek, niektóre przedmioty można dostać w atrakcyjnych cenach, no i co może najważniejsze - nie wszystkie mają akcent zimowy. Zresztą w listopadzie jeszcze poświęcam trochę czasu na baraszkowanie w internecie w poszukiwaniu okazji, które mogłyby być niespodzianką dla moich bliskich. W ten sposób zresztą upolowałam prezent dla mojego Łukasza. Ale o nim kiedy indziej.


Jestem swego rodzaju takim duchem bożonarodzeniowym. To ja ustanowiłam pewne tradycje w moim domu i dbam o ich podtrzymanie. To ja jestem odpowiedzialna za pakowanie wszystkich prezentów, za wyjątkiem tych, które są dla mnie. No i przede wszystkim, jestem chyba najbardziej szczęśliwą osobą w wigilię i krótko po niej. Cały okres świąteczny począwszy od pierwszego dnia wolnego, tradycyjnie przeznaczonego na sprzątania, jestem tak radosna i przepełniona miłością, że niemal unoszę się parę centymetrów nad ziemią. Zapach pieczonego piernika, smak korzennych ciastek, świeża choinka, błyszczące ozdoby i mrugające światełka. Chyba właśnie z powodu tego świątecznego haju, już teraz nie mogę się doczekać.